Hankus: Antydopalaczowy odpał
Autor: Przemysław Hankus
Korekta: Agnieszka Płonka
Źródło grafiki: wegorzewo.pl
W ostatnich kilkunastu dniach kolejny raz krajem wstrząsnęły wiadomości o osobach, które uległy zatruciu lub nawet zmarły w wyniku zażycia tzw. dopalaczy. Przez media głównego nurtu raz jeszcze przewinęła się zakrojona na wielką skalę kampania z jednej strony potępiająca tych, którzy dopalaczami handlują, z drugiej natomiast przestrzegająca przed jakimkolwiek kontaktem z tymi niebezpiecznymi i śmiercionośnymi substancjami. Jednak jak to zwykle w tego typu przypadkach bywa, niemal nikt nie starał się choćby zainicjować dyskusji o istocie kolejnego „problemu społecznego”. Spróbuję zatem wypełnić tę lukę.
Wielu ludzi poszukuje mocnych wrażeń, szuka przysłowiowego zastrzyku adrenaliny czy innych sposobów na pobudzenie się. Wielu robi to bardziej, inni natomiast mniej świadomie. Niemniej jakiekolwiek byłyby motywy takiego postępowania, możemy być pewni jednego: jeśli ktoś zgłasza zapotrzebowanie na jakieś dobro lub usługę, to prędzej czy później ktoś inny będzie starał się mu je zapewnić lub daną usługę wyświadczyć. Skoro mamy niemal w każdej grupie tych, którym potrzebne są używki, to nie powinien dziwić nas fakt, że używki, na które zgłaszany jest popyt, trafią ostatecznie do tych, którym są one z jakichś przyczyn potrzebne.
Prima facie sprawa jest zatem banalnie prosta: jest popyt, będzie i podaż. Jednak z jakichś powodów, najczęściej przedstawianych w patetycznych słowach i frazach, używki są „dobrem wyklętym”, samym złem, „rakiem toczącym zdrową tkankę społeczeństwa”, w związku z czym nie kto inny, jak państwo musi z nimi walczyć. Innymi słowy, kolejny front walki państwa ze złem, walki o lepsze, bezpieczniejsze i szczęśliwsze jutro musi zostać otwarty. Pytanie tylko, czy ma to większy sens? Bynajmniej.
Jeśli monopolistyczny aparat ucisku zacznie zakazywać dobrowolnych kontraktów i karać jednych, grożąc im grzywnami bądź pozbawieniem wolności, za to, że bez stosowania przemocy lub groźby jej użycia, dostarczyli potrzebnych dóbr innym, to możemy być niemal pewni, że – bez względu na pobudki, jakkolwiek szlachetne by one były – interwencjonizm państwowy doprowadzi do sytuacji jeszcze gorszej i mniej pożądanej, niż ta, która miała miejsce przed wkroczeniem państwa na scenę.
W przypadku dopalaczy tenże schemat jest niemal modelowy. Otóż państwo postanowiło, dbając o nasze zdrowie, czy też o „zdrowie społeczne”, wyrugować niebezpieczne zdaniem państwa używki z rynku, pozostawiając na nim jedynie te, które uważa za bardziej bezpieczne, bowiem może czerpać z obrotu tymi substancjami dodatkowe środki w postaci podatku akcyzowego. Zatem – bardziej lub mniej szkodliwe – alkohol czy tytoń są jak najbardziej legalne i dopuszczone do obrotu, natomiast np. miękkie narkotyki już nie, o twardych nie wspominając. Jaki jest tego efekt? Ci, którzy szukają mocnych wrażeń nie mogą ich zaspokoić po prostu idąc do sklepu lub też zamawiając pożądany produkt poprzez serwisy internetowe, tylko muszą uciekać się do sposobów, które państwo uznaje za nielegalne, czarnorynkowe. Wprawdzie droga do uzyskania tego, na czym zależy przykładowo chcącemu zażyć kokainę lub chcącemu zapalić popularnego skręta wydłuża się, staje się bardziej wyboista, niemniej jednak jest on w stanie zaspokoić swoją potrzebę, chociaż wiąże się to z większym ryzykiem i – w konsekwencji – z większym wydatkiem. W wyniku działania państwa pewna grupa ludzi zostaje niejako wypchnięta w szarą i czarną strefę tylko dlatego, że ich upodobania nie są akurat tożsame z upodobaniami aniołów-parlamentarzystów.
Jednak jak pokazuje przypadek dopalaczy, jeśli państwo zaczyna stawiać sztuczne, prawne bariery producentom i konsumentom (koncesje, wymogi techniczne, reguły pochodzenia, normy fitosanitarne etc.), to bardziej pomysłowi producenci będą starali się działać tak, by – mimo szykan ze strony państwa – zaspokoić potrzeby konsumentów. Jeśli zatem legalnie nie można wyprodukować narkotyków i nimi handlować, to prędzej czy później na rynek trafią ich bardziej lub mniej udanej substytuty, które zgodnie z przepisami narkotykiem nie są, ale ich działanie jest do narkotyków zbliżone. Chcąc walczyć z narkotykami, kartelami narkotykowymi, dilerami itp. państwo niejako dało sygnał i impuls tym, którzy mniej ryzykując i chcąc działać lege artis mogą obracać substancjami psychoaktywnymi, ku uciesze szukających mocnych wrażeń. Czy takie było zamierzenie rządu?
Skoro już pojawili się na rynki dostawcy i sprzedawcy dopalaczy, to i z nimi państwo musiało rozpocząć walkę. Po kilku przepychankach, polegających na penalizowaniu produkcji coraz to nowych substancji z jednej strony, a tworzeniem niemal identycznych, różniących się w stopniu minimalnym innych substancji z drugiej strony, państwo w obliczu kilku zgonów postanowiło przerwać zabawę w kotka i myszkę i „raz na zawsze” ukrócić ten proceder, traktując po prostu dopalacze jak narkotyki i tym samym całkowicie wyjąć ich produkcję i handel nimi spod prawa. Is fecit cui prodest, jak głosi jedna z rzymskich paremii prawniczych, która oznacza, iż uczynił ten, kto na tym skorzystał. Kto zatem najbardziej zyskuje na walce państwa z dopalaczami? Nie, wcale nie społeczeństwo, a narkotykowi bonzowie. Znika im bowiem konkurencja, w związku z czym w dalszym ciągu mogą prowadzić swoją działalność, niezagrożeni ewentualnymi spadkami wpływów w wyniku działań handlarzy dopalaczami. Zamiast nieco bardziej transparentnej działalności, nad którą mieliśmy większą rynkową kontrolę, ponownie szukający mocniejszych doznań będą siłą rzeczy wpychani w ramiona jedynych „graczy”, monopolistów na rynku używek, którzy to ideałem przedsiębiorcy bynajmniej nie są.
Jeśli państwo naprawdę chce zadbać o nasze zdrowie i życie, to zamiast bohatersko walczyć ze wszystkim dookoła, powinno wycofać się ze wszystkiego. Także i w tym przypadku, w sprawie używek, jego działania prowadzą bowiem w kierunku dokładnie przeciwnym, aniżeli zostało to zaplanowane. Co dla wielu może się wydawać paradoksalne, zakończenie „walki z narkotykami” i depenalizacja ich produkcji oraz handlu tymi używkami to droga do wyjścia tej działalności z czarnej i szarej strefy, do większej rynkowej kontroli i transparentności. Jeśli bowiem produkcja i handel narkotykami podlegałyby tym samym rynkowym regułom, co produkcja i handel żywnością, to możemy być pewni, że nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie produkował i sprzedawał czegoś, co prowadzi do śmierci konsumenta. Zarzut, częstokroć formułowany pod adresem wielu przedsiębiorców, jakoby to świadomie dążyli do krzywdy konsumenta, jest jednak absurdalny. Zatem i w przypadku używek rynkowa konkurencja prędzej czy później doprowadziłaby do sytuacji, w której na rynku pozostali tylko najlepsi, najbardziej zaufani, sprawdzeni producenci, w związku z czym ryzyko zatrucia np. narkotykami drastycznie by się obniżyło (choć nigdy nie uda się go wyeliminować).
Dopalacze to, odwołując się do znanej myśli Stefana Kisielewskiego, kolejny problem, który państwo samo stworzyło, by teraz bohatersko z nim walczyć. Zamiast toczyć z góry skazaną na niepowodzenie walkę na kolejnym z frontów, państwo nie powinno w ogóle mieszać się w dokonywanie w pełni dobrowolnych, pozbawionych elementu przymusu wymian, ku obu- lub wielostronnej korzyści biorących w nich udział jednostek. Nawet, jeśli przedmiotem wymiany są używki.