Hankus: Totalitarne metody zaprzeczeniem drogi do wolności
Powszechnie znane jest sformułowanie: „Socjalizm tak, wypaczenia nie”. Nieco mniej popularne, aczkolwiek w podobnym duchu i tonie, jest głoszone m.in. przez Janusza Korwin-Mikkego i jego zwolenników hasło, by „wziąć za mordę i wprowadzić liberalizm (kapitalizm)”. O tym, że podobny sposób myślenia – jakoby swobodę gospodarczą, leseferyzm, czy też szerzej rozumianą wolność, należy wprowadzać metodami siłowymi (bynajmniej nie oddolnymi) – obecny jest w środowisku konserwatywno-liberalnym, świadczy zamieszczony na łamach tygodnika „Najwyższy CZAS!” artykuł prof. Adama Wielomskiego pt. Bat na antyklerykalizm?[1], z którego bulwersującymi z punktu widzenia libertarianina tezami chciałbym się w tym miejscu zmierzyć.
Pisany w nawiązaniu do wydarzeń, które miały miejsce przed siedzibą paryskiej redakcji pisma „Charlie Hebdo” tekst A. Wielomskiego zawiera co najmniej pięć wątpliwych z punktu widzenia libertarianizmu stwierdzeń, hipotez i założeń, formułowanych zarówno wprost, explicite, jak również przemyconych między wierszami, implicite.
Po pierwsze, Wielomski twierdzi, że „porządek wymaga, aby państwo posiadało monopol na legalne użytkowanie siły fizycznej na swoim terenie”. Swoje stanowisko opiera jednak raczej na tym, że nie w smak mu sytuacja, w której to ktokolwiek inny, poza funkcjonariuszami państwa i jego aparatu, może posiadać broń (mogącą okazać się pomocną chociażby do obrony swojego życia czy własności). „Porządek” wymaga bowiem tego, by tylko jedna grupa – zupełnie przypadkowo akurat ta, która sama może tworzyć i egzekwować prawo – posiadała tzw. „środki przymusu bezpośredniego” i mogła zawsze, nawet post factum, zalegalizować ich użycie, uznając je za sprawiedliwe, uzasadnione i konieczne. To chyba logiczne, by jedynie ten, kto może Cię stale i permanentnie pozbawiać Twojej własności, mógł posiadać monopol na stosowanie przemocy, zgadza się?
Co więcej, w domyśle autor stara się przekazać odbiorcy, jakoby to państwo było synonimem ładu i porządku, tym samym pozostawiając wszystko to, co niepaństwowe i poza obszarem państwowej aktywności, jako chaotyczne, nieuporządkowane, zapewne również niebezpieczne. Brzmi znajomo? Z pewnością, w końcu już małe dzieci w przedszkolu „wiedzą”, że chaos to synonim słowa anarchia…
Po drugie, Wielomski niejako usprawiedliwia działania zamachowców, którzy dokonali mordu na „typowo lewicowych i antyklerykalnych” dziennikarzach „Charlie Hebdo”, ponieważ ci drudzy to… „rynsztok pośród całego rynsztoku”. Jeśli bowiem ktoś dokonuje obrazy Boga, uczuć religijnych, profanuje symbole religijne, to przekracza granice nienawiści. Jak pisze Wielomski, „nienawiść wyrażona rysunkiem i tekstem prowokuje nienawiść w postaci czynnej”. Zostawiając z boku zadziwiającą pewność autora co do znajomości uczuć wszystkich ludzi i ich – jak wynika z przytoczonych wypowiedzi – niemal bezwarunkowych reakcji na określone zdarzenia, paradoksalne i nieco zabawne zarazem w tym kontekście jest to, że przedstawiciel dosyć konserwatywnego i silnie prawicowego nurtu myśli, który niemal w każdym ze swoich tekstów „docina” lewicy i lewicowym poglądom, sam szermuje argumentami rodem z lewicowej publicystyki czy innych lewicowych tekstów. Kto bowiem, jeśli nie lewica, posługuje się argumentem o konieczności wprowadzenia „prewencyjnej cenzury” wypowiedzi, celem wyeliminowania „mowy nienawiści”? Faktem jest, że z zupełnie innych pobudek i celem „ochrony” innych grup czy wartości występuje w tym kontekście lewica, niemniej schemat postępowania wydaje się podobny. Obie grupy, zarówno lewica, jak i prawica, starają się, poprzez wykorzystanie mechanizmów dostępnych państwu, zaprowadzić taki „ład” i taki obraz, schemat relacji międzyludzkich, który odpowiada akurat ich światopoglądowi.
Trzeba jednak pamiętać, że z punktu widzenia libertarianizmu nie można nikogo karać za „obrazę uczuć”, za wygłaszanie sądów czy opinii, którego akurat drugiej stronie mogą nie odpowiadać, a to z tego prostego powodu, że nikt nie może być właścicielem opinii o osobie, o kulcie czy religii, którą wyznaje itd., innymi słowy: nikt nie może zmusić drugiej osoby do tego, by myślała, wypowiadała się, czy oceniała pewne działania, zachowania czy postawy w dokładnie ten sam sposób. Jeśli zatem prof. Wielomskiego tak gorszą rysunki publikowane na łamach „Charlie Hebdo”, to nikt nie zmusza go do ich oglądania, tak, jak nikt nie broni mu wygłaszania niepochlebnych recenzji czy opinii na ich temat. Podejrzewam, że wielu osobom lub czytelnikom rzeczonego pisma komentarz Wielomskiego mógłby, mówiąc eufemistycznie, nie przypaść do gustu, jednak nie daje to żadnych podstaw do tego, by tego typu wypowiedzi zabraniać, czy kneblować osobom o poglądach Wielomskiego usta. Wolność słowa to kwestia zero-jedynkowa, tj. albo pełna swoboda wypowiedzi, albo pełna ich cenzura. Wielomski jednakże zdaje się być zwolennikiem „trzeciej drogi”, albowiem stoi na stanowisku, że nieograniczona wolność prasy to zło, któremu można i należy zapobiegać. Nic bardziej mylnego!
Po trzecie, prof. Wielomski z wielką pewnością siebie twierdzi, że „w normalnym państwie dziennikarze »Charlie Hebdo« byliby na przemian karani grzywnami, najpierw wyrokami w zawieszeniu, a następnie wyrokami bez zawieszenia”, orzekanymi przez sędziów, którzy nie mieliby wątpliwości, że „granice nienawiści i obrazy zostały przekroczone”. Wszystko rzecz jasna w założeniach autora, że normalne państwo to takie, którego sam jest rzecznikiem i apologetą, skonstruowane wedle lansowanego przezeń wzorca, w którym to „obraza uczuć” religijnych nie tylko istnieje w kodeksie karnym, ale jest z całą mocą, stanowczością i surowością karana. W sposobie myślenia Wielomskiego przebija charakterystyczny dla jego środowiska pogląd, jakoby szacunek dla pewnych symboli czy wartości mógł zostać zadekretowany, narzucony siłą, by nie rzec wzorem redaktora Piotra Szumlewicza – wprowadzony ustawą. Tak, jak każda osoba na szacunek musi sobie zasłużyć i zapracować, tak również symbole lub inne elementy kulturowe muszą zostać oddolnie, spontanicznie przyjęte i zaakceptowane przez poszczególnych ludzi. Siła i przemoc nie wymuszą na ludziach (a przynajmniej nie na wszystkich) ślepego poddaństwa i posłuszeństwa względem wartości, których nie wyznają, które są im obce, bądź też sprzeczne z ich własnym światopoglądem. O tym, że tak jest w istocie, świadczy cały szereg przykładów historycznych, jak chociażby próba wymuszenia „bratniej przyjaźni” między „miłującymi pokój” narodami bloku wschodniego, czy też – sięgając nieco bardziej w przeszłość – przykład faraona Echnatona. Podobnie chętnie przyjmują zachodnie wzorce, z liberalną demokracją na czele, chociażby Irakijczycy czy Afgańczycy.
Po czwarte, apokaliptycznym wręcz zagrożeniem jest dla Wielomskiego próba depenalizacji „obrazy uczuć religijnych”, tj. usunięcia z kodeksów karnych tych artykułów, które przewidują kary m.in. za profanację symboli religijnych. Jako że nie jest rolą państwa ani rządu karanie ludzi za to, co myślą, jak również za brak szacunku dla określonych symboli czy wierzeń, a wszelkie tego typu próby mogą doprowadzić raczej do skutków odwrotnych od zamierzonych (jak to w przypadku wszystkich rządowych interwencji), realnym rozwiązaniem jest pozostawienie „karania” za „myślozbrodnie” lokalnym społecznościom, czy innym grupom. Zdecydowanie lepszym sposobem na eliminowanie tego typu „problemów” jest bojkot konsumencki lub społeczny ostracyzm. Pomijając „karę ostateczną”, jaką było zamordowanie dziennikarzy „Charlie Hebdo”, jako niedopuszczalną w ramach libertariańskiej etyki, zastanówmy się, czy drastyczny spadek sprzedanych egzemplarzy, spowodowany np. kampanią zniechęcającą do zakupu danego tytułu, nie stanowi jednej z najskuteczniejszych i co najważniejsze pokojowych dróg do „poradzenia sobie” z „ohydnymi treściami”, których nie chcemy w „przestrzeni publicznej”? Czy zamiast nawoływać po raz kolejny do zastosowania monopolistycznego aparatu na stosowanie przemocy, wymuszenia i przymusu, nie lepiej byłoby, aby chociażby prof. Wielomski postulował „ciszę medialną” wokół „Charlie Hebdo”, która mogłaby skutkować zniknięciem tego tytułu ze świadomości czytelników, a tym samym doprowadzić do bankructwa wydawcę, jeśli ten dalej postępowałby w sposób, który stał się podstawą do społecznego sprzeciwu? Czy nawoływanie i przekonywanie innych, by nie nabywali danego tytułu z powodu, powiedzmy, obscenicznych naszym zdaniem treści, nie jest bardziej zgodne ze schematem postępowania, jaki powinien przyświecać wolnościowcom?
To, czy grupy takie, jak terroryści lub religijni fanatycy – naginające (niekiedy wręcz jawnie łamiące) zalecenia swojej religii do własnych, partykularnych celów po to, by usprawiedliwić szereg agresywnych, bezprawnych i nieetycznych działań – mogłyby zaakceptować i zaimplementować wolnościowe rozwiązania, to niestety temat na osobny wpis i dyskusję. Niemniej jednak możemy pokusić się o smutną konstatację, że przekonanie tych konkretnych grup do zaakceptowania libertariańskiej etyki nie byłoby zadaniem prostym, łatwym czy przyjemnym…
Po piąte, z pełną świadomością i powagą Wielomski kończy swój artykuł postulatem „wprowadzenia cenzury obyczajowej”. Jest to niejako kwintesencja jego totalitarnych ciągot i crème de la crème, wisienka na torcie jego zapatrywań na konieczność zaprowadzenia „normalności” i „prawidłowych obyczajów”. Tym samym usprawiedliwione staje się karanie jednej grupy przez inną grupę tylko dlatego, że ośmieliła się myśleć inaczej i działać inaczej. Nie trzeba chyba w tym miejscu dodawać, jak dalekie jest tego typu myślenie od credo prawdziwego wolnościowca, libertarianina. Jako że każde inicjowanie agresji i użycia siły wobec drugiego człowieka, który swoim działaniem nie dokonuje agresji względem nas, jest niedopuszczalne i nieetyczne, również karanie za „nieprawomyślne” poglądy powinno być nieuzasadnione.
Podsumowując, prof. Wielomski stara się przekonać czytelnika, że drogą do „nowego, wspaniałego świata” jest wyłapywanie odszczepieńców, surowe ich karanie lub nękanie poprzez aparat przymusu tak długo, aż zrozumieją oni swój błąd i powrócą na łono „normalności”. Wydawać by się mogło, że Rok 1984 George’a Orwella stanowił ostrzeżenie przed totalitarnym państwem i systemem, starającym się kontrolować nawet nasze umysły. Z tekstu Wielomskiego wnioskuję jednak, że dla niektórych, nawet tych, którzy sami określają siebie mianem konserwatywnych liberałów, książka Orwella to bardziej instruktarz i schemat postępowania. Podkreślmy zatem na koniec z całą mocą, że droga do wolności nie wiedzie poprzez przemoc, ucisk, nękanie tych, którzy z jakichś względów nam nie odpowiadają, nie pasują do naszej układanki, a poprzez w pełni dobrowolne relacje, oparte o zasadę nieagresji.
[1]A. Wielomski, Bat na antyklerykalizm?, „Najwyższy CZAS!” 2015, nr 3, s. L.
Autor: Przemysław Hankus
Korekta: Agnieszka Płonka
Źródło: libertarianin.org
Źródło obrazka: pikio.pl