Wozinski: Polemika z JB Wiśniewskim
Autor: Jakub Wozinski
Korekta: Agnieszka Płonka
Niniejszy tekst stanowi polemikę z artykułem Jakuba Bożydara Wiśniewskiego, który został zamieszczony w niniejszym serwisie 5 stycznia bieżącego roku.
Już sam tytuł tekstu Jakuba zdradza, że niestety obrał sobie za chłopca do bicia teoretyczny konstrukt, którego właściwie nikt nie proponuje. Wspomnianej przez niego „własności publicznej” żaden ze zwolenników zamykania granic przed niepożądanymi gośćmi przecież nie głosi. Słowo „własność” jest używane w tym kontekście wyłącznie metaforycznie (jako pewien skrót myślowy) i żaden znany mi poważny libertarianin nie traktuje sprawowanej przez państwo kontroli nad zagrabionym mieniem jako pełnoprawnej własności. Obawiam się więc, Kubo, że w swojej krytyce stanowiska Ci przeciwnego odnosisz się wciąż nie do jego prawdziwej treści, lecz do własnego wyobrażenia i własnej jego konceptualizacji. Zaręczam Ci, że jeżeli komuś po drugiej stronie barykady zdarzy się czasami powiedzieć „własność państwowa”, to absolutnie nie ma na myśli prawdziwej własności, lecz tylko jej bezprawną atrapę. Analogicznie w języku potocznym mówi się czasami, ze „coś przeszło na własność złodzieja” – mówimy tak, bo nasz język wymaga niekiedy pewnych skrótów myślowych.
Zważywszy jednak na to, że Ty i inni zwolennicy otwartych granic jesteście tak bardzo uczuleni na wyrażenie „własność państwowa”, już od dłuższego czasu w ogóle się nim nie posługuję. Co najmniej od czasów naszej debaty we Wrocławiu mówię tylko o „mieniu kontrolowanym przez państwo”. Nie przypuszczałem wprawdzie nigdy, aby podkreślanie bezprawności państwowej uzurpacji było potrzebne już na poziomie pojęć (w sytuacji, gdy większa część całej teorii libertariańskiej podkreśla nieustannie bezprawność państwa), ale jeśli może nam to pomóc w rozwiązaniu sporu, jestem gotowy się dostosować.
Moją uwagę już od samego początku Twojego tekstu zwraca teza, która stanowi – jak sądzę – samą istotę Twojej argumentacji. Twierdzisz, że gdy państwo najpierw odbiera kapitał większej liczbie osób, który następnie służy do tworzenia różnego rodzaju obiektów infrastrukturalnych, wówczas w całkowicie tajemniczy i mistyczny sposób wywłaszczone osoby tracą nagle prawa do tychże obiektów dlatego, że… ich roszczenia pozostają w konflikcie.
Wybacz, że ujmę to tak brutalnie, ale tego typu argumentacja prowadzi wprost do komunizmu. Nikomu nigdy nie można odmawiać prawa do odzyskania swojej własności tylko dlatego, że złodziej w przebiegły sposób wymieszał łup zabrany wielu osobom. Problem skomplikowanej natury roszczenia to problem złodzieja, a nie ofiary. Ofiara ma prawo dochodzić sprawiedliwości bez względu na to, co z jego mieniem uczyni złodziej. Poza tym, Kubo, czy jesteś w stanie wskazać dokładny moment lub czynnik, który przesądza o tym, że roszczenia wielu poszkodowanych są już „zbyt skomplikowane” lub „zbyt skonfliktowane”, aby uznać je za prawomocne? Kiedy przekraczamy ów mityczny rubikon, który pozwala nam mówić o przepadnięciu roszczenia? Czy już przy dwóch wywłaszczonych, czy dopiero przy tysiącu, a może więcej? I przy jakiej ilości wytworzonych przez złodziejskie państwo obiektów infrastrukturalnych oryginalni właściciele kapitału tracą swoje prawa?
Zarzuciłem takiemu poglądowi komunistyczne implikacje, ponieważ jest to typowy przykład rozumowania stojącego u podstaw ideologii „grab zagrabljennoje”. Skoro państwo ma prawo wywłaszczać bez konsekwencji prawnych, to czy tak naprawdę popełniło jakąś winę? Czy istnieje takie przestępstwo, które nie wymaga rekompensaty?
Piszesz, że prawowita własność pojawia się wówczas, gdy ktoś dany zasób zawłaszczył, to jest przejął nad nim faktyczną kontrolę. A ponieważ ludzie wywłaszczeni z kapitału wykorzystanego do budowy infrastruktury nigdy nie przejęli faktycznej kontroli nad tą właśnie infrastrukturą, nie mogą być uznani za jej właścicieli. Zapominasz jednak, że infrastruktura ta nie powstałaby nigdy, gdyby nie skradziony kapitał, co pociąga za sobą fakt, iż okradzeni są faktycznymi właścicielami państwowej infrastruktury (i przywłaszczyli ją rękami swoich oprawców). Analogicznie: gdy złodziej kradnie nam taksówkę, dzięki której zarabia później tysiące złotych na przewozie klientów, jako ofiary jego kradzieży mamy prawo do wszystkich zysków z tej operacji, ponieważ nasza własność była warunkiem koniecznym do osiągnięcia zysków przez złodzieja. Gdyby nie nasza taksówka, złodziej nigdy nie osiągnąłby tych właśnie konkretnych zysków. Być może osiągnąłby je w inny sposób, lecz na zawsze pozostanie to w sferze gdybania.
Kontrolowane przez państwo mienie jest właśnie takim nieuczciwie zarobionym przez złodzieja taksówki kapitałem wraz z infrastrukturą. Nie powinno nas w ogóle obchodzić, co państwo mogłoby zarobić lub przywłaszczyć bez pomocy naszego kapitału, ponieważ wszystko, co państwo kontroluje, stanowi efekt kradzieży. Bez skradzionej osobom prywatnym własności państwo nie miałoby nic, a więc nic, czym obecnie zarządza, nie jest niczyje. Całkowicie pozbawione racji jest więc Twoje stwierdzenie, iż „dług wobec wywłaszczonych może zostać uregulowany jeszcze zanim nastąpi prywatyzacja wszystkich zasobów [państwa – dop. JW]”. Państwo, aby spłacić swoje roszczenia, musi zostać pozbawione całego majątku. Wedle twojej propozycji możliwa zaś byłaby sytuacja, w której państwo, pomimo wielowiekowej działalności przestępczej, pomimo zbudowania całego swojego kapitału i infrastruktury na kradzieży, mogłoby pewnego dnia spłacić częściowo swoje ofiary i żyć dalej jak gdyby nigdy nic.
W swoim tekście piszesz także, że prawo do własności kontrolowanej obecnie przez państwo stanowi przykład prawa pozytywnego, co jest zwykłą nieprawdą. Roszczenia ofiar państwa do zabranej im własności opiera się przecież na tym, iż państwo zabrało kiedyś prawowitym właścicielom określone dobra, które uzyskali w drodze pierwotnego przywłaszczenia lub też dobrowolnej wymiany. Analogicznie żadnym „prawem pozytywnym” nie jest roszczenie ofiary złodzieja, który zabrał jej np. rower. Mówimy więc tu nie o jakimś prawie człowieka do określonych dóbr, lecz o roszczeniu ofiary przestępstwa.
Mam także uwagę do proponowanego przez Ciebie sposobu uzasadniania swoich tez. Kilkukrotnie w tekście powołujesz się na prakseologię jako na dziedzinę regulującą dziedzinę własności. Wydaje się jednak, iż jest to ogólna teoria działania, zajmująca się jego aspektami formalnymi. Prakseologia nie mówi nic na temat słusznej lub niesłusznej własności. Z punktu widzenia prakseologii istotne jest przede wszystkim to, że człowiek działa przy pomocy pewnych zasobów, ale przecież wszystkie te zasoby (oprócz własnego ciała) mogą pochodzić z kradzieży i prakseologia jako taka nie sprzeciwiłaby się takiemu stanowi rzeczy. Tego typu kwestie należą bowiem do przedmiotu zainteresowania etyki społecznej, a więc dziedziny odnoszącej się do celów działania. Gdy więc piszesz o „prakseologicznej teorii własności”, wydaje mi się, że czegoś takiego po prostu nie ma. Teoria prawa własności pojawia się dopiero w dziedzinie etyki.
Nie twierdzę, że łatwo jest rozwiązać węzeł gordyjski mienia administrowanego przez państwo, lecz abdykacja przed tą próbą i stwierdzenie, że jest ono niczyje, prowadzi do bardzo groźnych konsekwencji.