Własność intelektualna nie jest ani intelektualna, ani nie jest własnością
Autor: Christopher Cantwell
Źródło: christophercantwell.com
Tłumaczenie: Karolina Olszańska
Źródło grafiki: mylittlemusicworld.bloog.pl
Od kiedy to przemoc jest uważana za intelektualną? Od kiedy to ktokolwiek może być właścicielem myśli drugiego człowieka? Okazuje się, że od około 400 lat. Bardzo lubię ten temat, ponieważ był to ostatni zapęd etatystyczny, którego kurczowo się trzymałem zanim w całości przyjąłem znacznie rozsądniejsze – woluntarystyczne – wartościowanie rzeczywistości.
Jeżeli akceptujemy globalny system przymusu i przemocy zwany państwem, własność intelektualna wydaje się rozsądną koncepcją. Uważam się za całkiem mądrego gościa. Angażuje się w różnego rodzaju działania kreatywne. Wymyślanie słów, dźwięków czy obrazów jest czasochłonne i wymaga wysiłku. Jest to praca i oczekuję zapłaty za nią. Z szerszej perspektywy, naukowcy i badacze z dziedziny medycyny wydają ogromne sumy na tworzenie nowych leków, badań czy zabiegów, by ratować ludzi, którzy bez ich pomocy z pewnością by nie przeżyli. Logiczne wydaje się więc, że powinni zarabiać na tej inwestycji – w przeciwnym razie by w ten układ nie wchodzili. Gdyby każdy mógł zabierać pomysł drugiego człowieka, powielać go i wykorzystywać jako swój własny, jaki byłby interes w tworzeniu nowych produktów, usług czy dzieł sztuki? A skoro już i tak mamy ten globalny system kontroli, dlaczego nie wykorzystywać go na korzyść tych wspaniałych umysłów, które tak dużo wnoszą w nasze życie?
Oto zasada działania etatyzmu: zadaj pytanie, na które nie znasz odpowiedzi, a państwo zawsze odpowie tak, jak zwykło odpowiadać na wszystko – przemocą.
Tak więc załóżmy, że na to pytanie nie znam odpowiedzi (w rzeczywistości znam ich mnóstwo, ale o tym później). Załóżmy również, że państwo nie istnieje (co na dobrą sprawę jest zgodne z prawdą w większym stopniu, niż nam się wydaje). Już słyszę: „Matko Boska! Chaos! Anarchia!” Spokojnie, spokojnie… wszystko będzie dobrze, to tylko eksperyment myślowy. Załóżmy też, że żyjemy w społeczeństwie, w którym ludzie rozumieją, że nie należy gwałcić, mordować ani kraść. Być może część z nas dobrowolnie płaci jakimś uzbrojonym gościom w zamian za opiekę nad domem pod nieobecność właściciela, to całkiem normalne.
Janusz wpada na świetny pomysł, ale zrealizowanie go będzie bardzo kosztowne, a kiedy już zostanie zrealizowany, łatwo będzie go kopiować, co może zmniejszyć udział Janusza w zyskach (ew. zwrotu zainwestowanych pieniędzy). Koncepcja własności intelektualnej jako rozwiązanie tego problemu proponuje etatyzm. Tak więc, aby zabezpieczyć zyski Janusza, należy powołać do życia globalny system kradzieży (podatki), mający za zadanie opłacać uzbrojonych ludzi, którzy zastosują przemoc wobec tych, którzy skopiują pomysł Janusza. Od czasu do czasu ci uzbrojeni ludzie będą chcieli walczyć ze sobą nawzajem (wojna), na co będzie trzeba ukraść jeszcze więcej pieniędzy. Niektórych nie będzie stać na pomysł Janusza, ale jest on tak wspaniały, że ludzie których zadaniem jest jego ochrona, nie mają serca im go odmówić. A więc trzeba ukraść jeszcze więcej kasy, aby dać ją Januszowi w zamian za to, że on zaoferuje swój pomysł ludziom ubogim bez konieczności zapłaty (jak każdy program państwa opiekuńczego w historii ludzkości). Mógłbym to ciągnąć w nieskończoność, ale mam nadzieję, że łapiesz, o co mi chodzi.
Cóż, wybacz słownictwo, ale JEBAĆ pomysł Janusza! Własność intelektualna była ostatnią rzeczą na mojej drodze do woluntaryzmu, jaką lubiłem w państwie. Myślałem bowiem, że może napędzać gospodarkę i że jest korzystna dla mnie samego. Jednak tysiące lat historii i doświadczenia dobitnie pokazują, że etatyzm sprzyja wyłączenie ubóstwu, nędzy i śmierci. Nie obchodzi mnie jak wspaniały jest pomysł Janusza – i tak nie jest warty tworzenia dla niego państwa. A jeśli nie jest warty tworzenia dla niego państwa, z pewnością nie może stanowić usprawiedliwienia tego, że państwa obecnie istnieją. Więc jeśli myślisz tak, jak ja myślałem kiedyś, daj sobie spokój i już teraz zostań anarchistą w pełni tego słowa znaczeniu, nie ma na co czekać!
Koncepcja własności jest czymś, co ludzie wymyślili, aby ułatwić zarządzanie zasobami rzadkimi. Ziemia, na przykład, jest zasobem skończonym i potrzebujemy jej do życia, uprawiania roślin i wydobywania surowców. Jeżeli zacznę budować sobie dom, uprawiać rośliny i eksploatować jakiś kawałek ziemi, a ty przyjdziesz i zaczniesz robić to samo – przywłaszczysz sobie pracę, którą ja włożyłem w ten kawałek ziemi, co ex post facto zrobi ze mnie twojego niewolnika. Takie działanie prowadziłoby do ciągłych konfliktów i użycia przemocy. Tak więc społeczeństwo na ogół akceptuje zasadę, że kiedy zmieszam swoją pracę z tym dobrem rzadkim, staję się jego właścicielem i mam do niego wyłączne prawa.
Moja ziemia nie zmienia swojego położenia, zawsze stoi tam, gdzie stała i z całą pewnością nie można jej kopiować. Z pomysłami jest inaczej. One mogą się przemieszczać, duplikować i zmieniać bez żadnej kontroli. Załóżmy, że wymyśliłeś jakieś urządzenie. Widząc je, twój pomysł pojawia się już również w mojej głowie – jest to proces całkowicie ode mnie niezależny. Gdybyś wziął jakiś obiekt fizyczny i wsadził mi go do głowy bez mojej zgody – zostałoby to uznane za napaść (a właściwie morderstwo, bo wbicie mi czegoś w głąb mózgu z pewnością doprowadziłoby do mojej śmierci).
Niektórzy twierdzą, że nie można posiadać pomysłu, ale ja się z nimi nie zgadzam. Jeśli wpadasz na jakiś pomysł – jest twój, nie musisz się nim z nikim dzielić. Jesteś właścicielem własnych myśli. Jednak kiedy widzę twój pomysł wcielany w życie lub jeśli opowiadasz mi o swoim pomyśle, pojawia się on wtedy również w mojej głowie, mam swoje własne myśli dotyczące go i jestem właścicielem owych myśli. Są to moje myśli i pomysły i nikt nie ma do nich większego prawa niż ja sam. Twierdząc, że posiadasz jakiś koncept i masz do niego większe prawo niż ktokolwiek inny, kto później pomyśli o czymś podobnym, twierdziłbyś że masz prawo własności do umysłów innych ludzi. Twierdziłbyś, ze masz prawo do odzyskania tego pomysłu, co jest w takim samym stopniu absurdalne jak fizycznie niemożliwe.
Oczywiście moja własność fizyczna nie ingeruje w twoje schematy myślowe. Natomiast własność intelektualna zakłada, że twoje schematy myślowe mają prawo ingerować w moją własność fizyczną. Jestem właścicielem mojego komputera, stoi on na moim biurku, w moim domu, jestem jedyną osobą znającą do niego hasło i jeśli mam ochotę – mogę go nawet spalić, ponieważ nikt nie ma większego prawa do mojego komputera niż ja sam. Jeśli akceptujemy libertariańskie założenie, że mam prawo robić z moją własnością, co tylko chcę, wydaje się logiczne, że mogę używać mojego komputera do tworzenia muzyki, obrazów czy tekstów. Czy jeżeli moje słowa, obrazy i dźwięki są podobne do tych, które stworzył już ktoś inny, ten ktoś ma większe prawo do mojego komputera niż ja? Byłoby to absurdalne. Możesz myśleć, co tylko chcesz kiedy ja używam swojej myszki i klikam przyciski na klawiaturze, moja własność fizyczna nie ingeruje w twoje myśli. Jak więc twoje myśli mogłyby uzyskać prawo do mojej własności fizycznej? Jak twoje myśli mogłyby ustalać to, w jaki sposób mam używać myszki i które klawisze naciskać? Jedyną możliwą odpowiedzią jest: przy użyciu siły. A jeśli uzurpujesz sobie prawo do użycia siły przeciwko mnie, jakie ograniczenia powinna mieć ta siła? Jak ustalisz proporcjonalną odpowiedź na coś, co w zasadzie ciebie samego nie kosztowało absolutnie nic? No i do jakiego stopnia mógłby być mój pomysł podobny do twojego? Czy każdy raper wisi pieniądze Grandmaster Flash? Czy każdy, kto używa terminu Rock & Roll jest coś dłużny Trixie Smith? Skoro w tej sytuacji nie ma żadnych podstaw do roszczenia sobie prawa własności, jedynym wyjściem jest pozostawienie rozwiązania tego problemu ustawodawcom czy sądom. A, jak wspomniałem wcześniej, rządy raczej nie mogą pochwalić się umiejętnością sprawiedliwego rozwiązywania konfliktów.
Dobra wiadomość jest taka, że pomysł Janusza jeszcze nie jest skazany na porażkę. Janusz jest mądrym facetem, który przy rozwiązywaniu problemów nie musi koniecznie posuwać się do wykorzystania przemocy. Przemoc jako odpowiedź na cokolwiek innego niż przemoc jest odwróceniem ciągu przyczynowo-skutkowego. Inicjacja agresji to działanie człowieka, który wyczerpał inne odpowiedzi i nie powinniśmy jej wykorzystywać do ochrony dobrych pomysłów, ponieważ to by je tylko zbrukało. Jeżeli twój pomysł jest taki świetny, musi być jakiś sposób na wcielenie go w życie bez grożenia ludziom, okradania ich czy wypowiadania wojen.
W ostatecznym rozrachunku znalezienie takiego lepszego sposobu jest zadaniem tego, kto chce wprowadzić swój produkt na rynek. Ludzie często zarzucają anarchistom chęć centralnego sterowania gospodarką, kiedy my opieramy wszystkie nasze założenia na tym, że nie powinna być ona centralnie sterowana. Gdyby etatyści wiedzieli tak wiele na temat centralnego sterowania, nie musielibyśmy borykać się z problemami, które nas gnębią dzisiaj, ani problemami toczącymi świat od jakichś sześciu tysięcy lat…
Ja natomiast zamierzam przestawić kilka pomysłów na to, jak według mnie, wolny rynek mógłby rozwiązać problemy, które dzisiaj powoduje własność intelektualna. Jeżeli ci się nie podobają, zadaj to pytanie kilkunastu innym anarchistom, a prawdopodobnie otrzymasz kilkanaście różnych odpowiedzi. To właśnie lubię w wolnym społeczeństwie – zawsze masz mnóstwo opcji do wyboru.
Gdyby rząd nie istniał, medycyna – jak większość dziedzin – opierałaby się na zaufaniu i reputacji. Gdyby FDA (Food and Drug Administration) nie zatwierdzała leków (a do tej pory idzie im to cudownie…), rynek kierowałby się ku osobom, które najlepiej rozumieją działanie danej substancji. A kto rozumie działanie leku lepiej niż jego twórcy? Poza tym, bycie pierwszym, kto wypuszcza produkt na rynek daje przewagę nad konkurencją, która musi dorównać mu tempa. Obecny system patentowania leków zakłada, że patent po jakimś czasie wygasa, a informacje go dotyczące są upubliczniane, dzięki czemu konkurencja może szybko nadrobić zaległości i korzystać z wszystkich badań przeprowadzonych wcześniej przez pierwotnego producenta. Gdyby takiego systemu nie było, nikt nie zmuszałby firmy do ujawniania jej metody produkcji leku, więc miałaby nad nią kontrolę tak długo, jak jej pracownicy przestrzegaliby wewnętrznych umów dotyczących tej kwestii. To wszystko sprzyjałoby i napędzało inwestycje w badania nie tylko w dziedzinie medycyny, ale także różnego rodzaju innych technologii.
Muzyka jest czymś, co miliony ludzi tworzy tylko dlatego, że kocha to robić. Gdyby nie istniał rząd, muzyka w żadnym wypadku nie zniknęłaby z naszego życia. Artyści mogliby zarabiać na koncertach, rozdawaniu autografów czy sprzedawaniu płyt po cenie rynkowej – bez żadnej „pomocy” ze strony rządu.
Oprogramowanie może być tworzone z wbudowanymi zabezpieczeniami przed kopiowaniem, tak jak robi się to dzisiaj. Obecnie piractwa w tej dziedzinie nie brakuje, a Microsoft i tak zarabia miliardy, ponieważ ludzie wolą po prostu kupić jego produkt niż pobierać coś, co zostało stworzone przy wykorzystaniu inżynierii wstecznej po to tylko, by ominąć zabezpieczenia przed kopiowaniem.
Prawo znaków towarowych byłoby całkowicie zbędne w społeczeństwie, które nie akceptuje oszustwa. Gdybym zaczął sprzedawać olej silnikowy pod etykietą Coca Coli, oszukiwałbym
i znieważał moich klientów. Ich agencje zajmujące się rozwiązywaniem konfliktów szybko położyłyby kres takiemu działaniu bez udziału rozlewni Coca Coli czy urzędasów.
Z plagiatami radzilibyśmy sobie dzięki reputacji. Gdybym miał w zwyczaju podbierać pomysły komuś takiemu jak Stephan Kinsella i nie podawał źródła w postaci linka do jego strony, ludzie szybko by się mną znudzili i przestali czytać moje wpisy.
Jeśli skopiujesz ten artykuł, wprawię w ruch globalny aparat przemocy i przymusu, by włamać się do twojego domu i zaaresztować na oczach twoich dzieci, a potem umieścić cię w klatce
z gwałcicielem. Spokojnie, wszystko będzie akceptowalne, bo nazwę to „prawem”. No, chyba że podasz linka do tego bloga – wtedy będziemy kwita.