Tyrania dobrych chęci
Autor: Doug Bandow
Źródło: fee.org
Tłumaczenie: Wojciech Pypkowski
Korekta: Jakub Paprocki
Gdyby logika decydowała o polityce Waszyngtonu, to wydatki rządowe byłyby niskie, budżet mógłby się zbilansować, zyski regulacji przewyższałyby straty, a decydenci powstrzymywaliby nieprzewidziane konsekwencje. Niestety władza centralna jest okrutnie nieczuła na logikę i tragiczne konsekwencje tego faktu aż rzucają się w oczy.
Emocje i chęci stały się najwyraźniej najważniejszymi motywami polityki rządowej. Ludzie są biedni? Podnieśmy płacę minimalną. Nie każdego stać na dom? Stwórzmy mnóstwo programów subsydiujących ich kupno. Niektórzy ludzie nie mają ubezpieczenia zdrowotnego? Wprowadźmy Medicaid, Medicare i Obamacare. Istnieje znikoma szansa, że coś złego się komuś przytrafi? Wprowadźmy prawo i nakażmy każdemu wydać mnóstwo pieniędzy na zapobieganie złu, które może się kiedyś tam zdarzyć.
Choć zaangażowanie urzędników dobrze wygląda, a ich pomysły wydają się być do przyjęcia, to jednak urzędnicy ci nie zdają sobie sprawy z konsekwencji. Nie powstrzymujmy naszych przywódców, którzy prowadzą już następną krucjatę.
Rozprzestrzeniająca się niezdolność do porównania skutków i chęci to podstawowy problem ludzkości. To jeden z powodów, dla których za czasów Ojców Założycieli możliwości rządu i polityków były ograniczane. Jak postępować z ludźmi, którzy pragnęli zła – to był podstawowy problem polityki zagranicznej. Dominantą polityki wewnętrznej była zaś kwestia co zrobić z tymi, którzy chcą dobrze, a przez to zwykle są wręcz bardziej niebezpieczni.
Przykładowo, świeżo upieczony rząd centralny miał ograniczone i ściśle określone możliwości. Nawet jeśli miałeś dziwne pomysły na zmienianie Amerykanów, niewiele dałoby ci zostanie prezydentem lub członkiem Kongresu. Konstytucja nie pozwalała rządowi federalnemu na formowanie dusz.
Oprócz tego nastąpiłby zapewne silny opór przeciw jakimkolwiek próbom zwiększania możliwości rządu. System konstytucyjny powstrzymywał zbyt silną władzę państwa. Trójpodział władzy zapobiegał nadużyciom ze strony urzędników lub większości za pomocą mechanizmów zachowania równowagi politycznej (tzw. checks and balances). Nawet Kongres był podzielony na dwie znacznie różniące się izby, działające na oddzielnych zasadach.
Najważniejsze było jednak to, że większość Amerykanów podzielała podejrzliwość Założycieli. Nie każdy był wówczas protolibertarianinem, ale wąski obszar debaty nad rządem zajmującym się na przykład „poprawkami wewnętrznymi” czy fundowanymi przez rząd federalny programami rozwojowymi byłby dziś niezrozumiały. Na końcu dziewiętnastego stulecia demokratyczny prezydent nadal chciał wetować ulgi dla bezrobotnych, ponieważ uważał, że Kongres nie ma upoważnienia do wprowadzania takich ustaw.
Jednak w ostatnim stuleciu niemal każdy czynnik ograniczający Waszyngton został usunięty. Równie ważne jest to, że osłabienie zaufania do religii pociągnęło za sobą wzrost zaufania do polityków. Amerykanie sporadycznie twierdzą, że są sceptyczni wobec poczynań rządu, lecz jednocześnie wielu wspiera niemal każdy projekt rządowy. Dziś kontrolę nad krajową polityką przejęli ci, którzy rozumują raczej emocjami, aniżeli umysłem.
Takie myślenie nigdzie nie czyni większych szkód niż w kwestii ubóstwa. Jak radzić sobie z biednymi, którzy – jak powiedział Jezus – zawsze będą z nami?
Jak trzy dekady temu wykazał Charles Murray w swej sławnej książce „Losing Ground” – każda rządowa inicjatywa wymierzona w biedę wiodła biednych ludzi do permamentnego poddaństwa wobec Waszyngtonu. Co gorsza, bezwarunkowe zasiłki doprowadziły do zniechęcenia wobec edukacji, karania pracujących, niechęci do zawierania małżeństw, utrudnień w zakładaniu rodziny i ostatecznie do zniszczenia poczucia wspólnoty.
Nikt nie chciał doprowadzić do takich rezultatów. Twórcy państwa opiekuńczego chcieli raczej pomóc niezamężnym matkom i – co ważne – ich dzieciom. Ale błędnie przewidując wpływ tych inicjatyw na ludzkie zachowania, obrońcy biednych nieumyślnie powiększyli ich liczbę i sprawili, że trudniej jest odmienić smutny los. Stąd i reformy 1996 roku w znacznym stopniu zajęły się walką z kulturą zależności.
Podobnie jest z pensją minimalną, która może być głównym tematem dyskusji podczas jesiennych wyborów w Ameryce. Podnoszenie kosztów pracy zmusi firmy do dopasowania zatrudnienia, bo firmy nie działają charytatywnie, tylko chcą osiągać zysk. Można dywagować na temat wpływu każdej konkretnej podwyżki na życie konkretnej osoby, ale żeby niewykwalifikowani pracownicy en masse zarabiali więcej, nie wystarczą dobre chęci. Ilu z nich zostanie zatrudnionych, jeśli pracodawcy będą musieli płacić za pracę więcej niż ta jest tego warta? Jeśli nie jesteś wystarczająco doświadczony lub wykwalifikowany, by daną pracę wykonywać, to nie osiągniesz żadnego zysku z wprowadzenia teoretycznego prawa do lepszej płacy.
Podobne przykłady znajdziemy na gruncie regulacji. Nikt nie chce niebezpiecznych, nieefektywnych leków. Więc Zarząd Żywności i Leków (FDA) zajął się oceną bezpieczeństwa i efektywności nowych substancji, nim będzie je można sprzedawać. Intencja jest dobra, ale ignoruje związek między pewnością a szybkością. Wśród osób korzystających z ulg wzrost zachorowań na AIDS dał się odczuć jako poważny problem. Ludzie mierzyli się ze śmiercią w tym samym momencie, gdy biurokracja odmawiała im jedynego skutecznego lekarstwa – AZT – bo trzeba było upewnić się, czy nie ma ono szkodliwych skutków ubocznych. Przez ten cały czas, kiedy FDA zabraniało sprzedaży betablokerów, ludzie umierali i cierpieli znacznie bardziej, niż mogliby cierpieć od ewentualnych skutków ubocznych.
Problemem jest też wymóg posiadania fotelików samochodowych dla dzieci podróżujących samolotami. Twierdzi się, że zwiększa to szanse przeżycia w razie wypadku. Jednak zwiększanie kosztów lotu dla rodzin, szczególnie tych, które mają więcej dzieci, niż pieniędzy, spowoduje, że więcej osób wybierze samochód. Jest oczywiste, że jazda autem jest bardziej niebezpieczna, niż lot między dwoma danymi destynacjami. Dlatego wymaganie fotelików niemal na pewno będzie prowadzić do śmierci kolejnych dzieci. Znowu – konflikt chęci i faktycznych skutków.
Część polityków twierdzi, że działa dla wspólnego dobra. W wielu przypadkach mogą faktycznie w to wierzyć, jednak dobre chęci nigdy nie wystarczają. Konsekwencje bywają tragiczne.
Zamartwianie się konsekwencjami niewątpliwie brzmi zimno i utylitarystycznie. Ale to one są najszczerszym testem dowolnej polityki. Doświadczenie daje nam lekcję: rządy są najczęściej znacznie lepsze w szkodzeniu niż pomaganiu ludziom. Stąd stary dowcip: „Jestem z rządu i jestem tu, by ci pomóc”. To co zamierzasz, często nie ma nic wspólnego z tym, co faktycznie osiągniesz.