Slenzok: Klątwa praw indywidualnych
Autor: Norbert Slenzok
Źródło: norbertslenzok.wordpress.com
Wystawiany na deskach warszawskiego Teatru Narodowego spektakl „Klątwa” zgodnie z intencjami swoich twórców wzbudził wściekłość prawicy, tak że nawet łagodny na ogół jak baranek redaktor Jan Wróbel z Tok FM poczuł się w obowiązku napiętnować autorów jako siewców mowy nienawiści i „hitlerków”. Na scenie można bowiem zobaczyć między innymi aktorkę oddającą się oralnym igraszkom z figurą Jana Pawła II w takt wygłoszonej przezeń wiele lat temu homilii oraz dalsze imitacje aktów seksualnych – z imieniem Polski na ustach rozpustników. Nie jestem ani katolikiem, ani polskim patriotą, toteż nie czuję się osobiście dotknięty, aczkolwiek przypuszczam, że gdybym zaliczał się do którejś z tych grup, to raczej nie odnosiłbym się do powyższych wyczynów z wyrozumiałością. Mam ponadto wątpliwości, czy przedstawienie obliczone bardziej na prowokację – w dodatku, jak widać, niezbyt wyszukaną – niżeli na efekt estetyczny daje się w ogóle rozpatrywać jako dzieło sztuki. Estetyka nie jest jednak moją dziedziną i nie czuję się dostatecznie kompetentny, by o tym rozstrzygać. W całej sprawie nierównie bardziej interesuje mnie jej aspekt filozoficzno-polityczny.
„Klątwa” była przedmiotem dyskusji w ostatnim (02.03.2017) odcinku programu „Warto rozmawiać” Jana Pospieszalskiego. Wśród zaproszonych najrozumniej wypowiadał się (co u tego publicysty nie jest regułą) Grzegorz Braun, który – z punktu widzenia przeciętnego widza TVP być może nazbyt nachalnie – uporczywie powracał do wątku finansowania kultury ze środków publicznych. Reżyser „Towarzysza Generała” wskazywał na konfliktogenną naturę własności państwowej i nawoływał do natychmiastowej prywatyzacji wszelkiej działalności artystycznej, zarazem przyznając artystom nieograniczoną swobodę ekspresji dopóty, dopóki sami będą ponosić koszty swoich ekscesów. Temu wszystkiemu mogę jako libertarianin wyłącznie przyklasnąć. Mimo to sądzę, że problem jest głębszy, niż wynikałoby to z wypowiedzi Brauna.
Zauważmy, że lawirujący pomiędzy tradycjonalistycznym katolicyzmem, osnutym paranoją nacjonalizmem i poglądami quasi-libertariańskimi filmowiec (notabene: jak udaje mu się wyznawać te wszystkie poglądy jednocześnie?) jest ze swoją konsekwentną obroną wolności słowa i ekspresji artystycznej jednym z nielicznych wyjątków na prawicy. Historia myśli politycznej dostarcza tu jednoznacznych świadectw: wolność wypowiedzi nie uchodzi za wartość absolutną nawet w oczach większości liberałów, a cóż dopiero mówić o konserwatystach i innych prawicowcach. Z historią idei zgadza się też najnowsza historia polskiej popkultury, z której wiemy, że na przykład Ryszard Nowak z Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed Sektami latami ciągał po sądach piosenkarza Nergala za podarcie na scenie Pisma Świętego, choć ten występował w prywatnym klubie i w ogólności funkcjonował na zasadach czysto wolnorynkowych, nie biorąc ani grosza od Nowaka i innych katolickich podatników.
Z kolei jednym z gości „Warto rozmawiać” był zaniepokojony rodzic czternastolatki, która zapisana przez niego na warsztaty w jednym z warszawskich teatrów, trafiła tam na aktora eksponującego w ramach spektaklu nagie przyrodzenie. Oburzony ojciec postanowił skierować sprawę na ścieżkę prawną, w czym pomaga mu inny gość studia TVP mec. Jerzy Kwaśniewski z Instytutu Ordo („ORMO”?) Iuris. Jak wyjaśnił adwokat, artyści naruszyli prawa jego klienta do wolności religijnej oraz wychowania dziecka w zgodzie z własnymi przekonaniami, które to uprawnienia stoją podobno w świetle orzecznictwa prawoczłowieczych trybunałów wyżej niż wolność słowa. Widać więc, że nie o prawo do niepartycypowania w finansowaniu niechcianych przedstawień tu chodzi.
Problem pierwotny stanowi degrengolada panującej ideologii liberalnej, wyrażająca się w hipertrofii uprawnień podmiotowych, z których jedne mają charakter całkowicie fikcyjny, inne zaś pojmowane są w sposób zdeformowany. Dyskusja w programie Pospieszalskiego jest tego instruktywnym przykładem. Wszyscy zebrani przemawiali liberalnym językiem praw i wolności, przy czym język ten służył im za uzasadnienie niedających się wzajem uzgodnić roszczeń.
Krzysztof Mieszkowski, poseł Nowoczesnej a zarazem przedstawiciel środowisk aktorskich broniący kolegów po fachu, powoływał się na prawo swobody wyrazu artystycznego, które najwyraźniej obejmuje dla niego nie tylko negatywną wolność od bycia prześladowanym za prezentowane treści, ale również pozytywne prawo do pozyskania od innych środków finansowych na rzecz swojej sztuki – czy tamci sobie tego życzą, czy nie. Natomiast urażony ojciec i jego adwokat występowali w imię praw i wolności rodzicielskich i religijnych. Rzecz charakterystyczna: argumentu za zakazem mniemanej „pornografii” (ale czy definicja pornografii nie obejmuje aby jedynie zachowań ukierunkowanych na pobudzenie popędu seksualnego u odbiorcy, z czym chyba w „Klątwie” ani w spektaklu pokazanym uczniom nie mieliśmy do czynienia?) scenicznej nie upatrywali oni w złu bluźnierstwa przeciw świętej wierze. To byłaby strategia konserwatywna. Zdaniem obu panów golizna w teatrze to cios w aż dwa uprawnienia osobiste. Dodajmy – oba równie wątpliwe. Nie sposób policzyć, ile razy już podnoszono wybitnie subiektywistyczną naturę mających podlegać ochronie prawnej uczuć religijnych. Co może być ich przedmiotem, a co nie? Kiedy zostają one obrażone, a kiedy nie? Kto to może potwierdzić – poza samym pokrzywdzonym? Wypada ponadto odnotować, że w tej formule prawna ochrona wierzeń religijnych okazuje się lustrzanym odbiciem postulatów środowisk LGBT i innych grup mniejszościowych, domagających się penalizacji mowy nienawiści. Zarówno one, jak i wierzący akceptują wolność słowa tylko pod warunkiem, że korzystający z niej nie sprawią im przykrości.
Skądinąd godne szacunku prawo rodzica do wychowawczej autonomii jest tu zaś rozumiane zgodnie z popularną dziś maksymą „chronić dzieci, zniewolić dorosłych”. Będąc w tej interpretacji konsekwentnym, trzeba by założyć, że sąd winien dać posłuch każdemu rodzicowi utrzymującemu że jego dziecko zostało narażone na kontakt z czymś, czego rodzic nie ceni i nie popiera. Nietrudno spostrzec, że brany dosłownie, postulat ten prowadziłby do likwidacji całego życia społecznego poza instytucją rodziny. Czy kiedy – posłużę się przykładem – idę po ulicy w garniturze i mijam dziecko człowieka obsesyjnie pogardzającego „krawaciarzami”, który rodzonego syna wyrzuciłby z domu i wydziedziczył, gdyby ten założył biały kołnierzyk, to naruszam prawo owego nieszczęśnika do „wychowania dziecka w zgodzie z własnymi przekonaniami”? A jeśli nie, to dlaczego?
Wbrew pozorom, z wolnością słowa jest niewiele lepiej. Znany jest wymierzony w absolutne obowiązywanie tego prawa kontrprzykład sędziego Holmesa: czy ktokolwiek ma prawo krzyczeć w zatłoczonym kinie: „pali się!”? Czy wolno mi dobrowolnie i świadomie podać mordercom adres pobytu ukrywającej się przed nimi ofiary? Jeżeli nie, to czy zmieni coś fakt, że uczynię to w artykule prasowym lub audycji radiowej?
Konkludując, twierdzę, że u Jana Pospieszalskiego tak naprawdę warto było rozmawiać o chorobie współczesnego liberalizmu. Na jego gruncie nie widać bowiem żadnego kryterium pozwalającego racjonalnie uzgodnić ze sobą skonfliktowane uprawnienia osobiste, łącznie zaliczane w poczet praw ludzkich. Żadnego z tych praw niepodobna traktować jako absolutnego, nie urągając zarazem elementarnym wymogom życia społecznego. Jednocześnie w jakimś zakresie każde z nich wydaje się – zwłaszcza rozmaitym „liberalnym ironistkom”, serdecznie zatroskanym o dobro wszystkich – warte obrony. W jakim dokładnie, tego rozstrzygnąć się nie da, w zgodzie zresztą z tezami liberalnych teoretyków pluralizmu wartości takich jak Isaiah Berlin, Joseph Raz czy John Gray*. Kłopot w tym, że tam, gdzie brak intersubiektywnie akceptowalnych norm rozsądzania konfliktów, tam jedynym rozwiązaniem staje się argument siły. W praktyce oznacza to, że państwo – ustawodawca lub sąd – całkowicie arbitralnie zdecyduje, które uprawnienia mają być preferowane. Raz sędziowie międzynarodowych trybunałów przyznają rację rodzicom przeciw aktorom, a parlamentarzyści uchwalą ustawę przeciwstawnej treści, innym razem – odwrotnie. Jest to ewidentnie sprzeczne z zachodnim, sięgającym Rzymian, a rozwiniętym przez klasyczny liberalizm ideałem prawa pojmowanego jako zbiór reguł pokojowego rozwiązywania sporów. Państwowa decyzja – definiowana jak u Carla Schmitta, a więc generowana z niczego – pokojem bowiem nie jest. Kto się jej czynnie sprzeciwi, ten zostanie skazany, uwięziony, a w ostateczności nawet zabity. Nigdy nie pojmowałem, jak taka sytuacja może być przez wielu współczesnych myślicieli liberalnych – dość wymienić wyżej wspomnianą trójkę i późnego Johna Rawlsa – odczytywana jako wcielenie liberalnych koncepcji pokojowego współistnienia jednostek w ramach pluralistycznego społeczeństwa.
Awantura wokół „Klątwy” potwierdza natomiast tezę libertarian, że w sferze teorii sprawiedliwości niczego na pluralizmie zbudować się nie da. Albo konfliktowe roszczenia i stojące za nimi prawa zostaną sprowadzone do jakiejś wyższej zasady, albo czeka nas hipertrofia uprawnień, chaos prawny i arbitralne decyzje państwowych funkcjonariuszy. Jedną z głównych zalet teorii libertariańskiej jest to, że redukując pozostałe prawa podmiotowe do prawa własności, jest ona wolna od typowych dla stanowisk pluralistycznych ambiwalencji. Jak słusznie stwierdza Murray Rothbard, wzniecanie fałszywego alarmu w kinie będzie przestępstwem zawsze. Właściciel naruszy w ten sposób prawo własności nabywców biletów, klient – dodatkowo prawo własności gospodarza. Aktorzy mogą inscenizować, co zechcą, o ile teatr jest prywatny. Pobożny ojciec może chronić pociechy przed wpływem zwodniczych doktryn, posyłając je do chrześcijańskich szkół, zaś państwu nie wolno kwestionować jego autorytetu rodzicielskiego poprzez narzucany przymusowo, laicki program nauczania. Rodzic nie może jednak domagać się od całego świata, by dostosował się do jego przekonań, byle tylko dzieci zostały wychowane zgodnie z nimi.
Powyższe nie jest, rzecz jasna, decydującym argumentem na rzecz stanowiska libertariańskiego. Wskazuje za to na jego wyższość przynajmniej nad innymi liberalnymi koncepcjami sprawiedliwości, a to w liberalnej kulturze bardzo wiele.
*W tym miejscu pomijam kontrowersję dotyczącą zaliczenia Graya do obozu liberałów.