Gromada: Demografia – koń trojański systemu
Autor: Grzegorz Gromada
Korekta: Agnieszka Płonka
Źródło: libertarianin.org
Felieton z serii „Okiem libertarianina”
Demografia w przeciągu kilkunastu lat stała się jednym z głównych tematów w krajowej polityce. Zajmują się nią wszystkie bez wyjątku partie. Wyborcy zasypywani są przeróżnymi programami prorodzinnymi, których głównym zadaniem jest skłonienie polskich kobiet do rodzenia jak największej liczby dzieci. Motywy i metody działania polityków stoją jednak w jawnej sprzeczności z wyznawanymi przez libertarian zasadami.
Malejąca populacja powoduje kolosalne aberracje w długoletnim centralnym planowaniu. To, co było skrupulatnie wyliczone, matematycznie udowodnione na podstawie przyjętych niegdyś danych, okazuje się błędne. Co więcej, prowadzi w szybkim tempie do załamania systemu. Pod pojęciem systemu rozumiem tu panujący dzisiaj w Polsce ustrój społeczno-gospodarczy. Obok wolnego rynku, zachowano cały szereg dziedzin centralnie planowanych, do których należą m.in. system emerytalny, szkolnictwo i służba zdrowia. Pragnę podkreślić, że problemy demograficzne nie są jedynymi czynnikami, które powodują te zakłócenia, ale ich olbrzymią rolę spróbuję wykazać w niniejszym artykule.
Motywy
Stabilny i wysoki przyrost naturalny sprawia, że na rynek pracy trafia wystarczająca liczba młodych ludzi, którzy będą płacić składki do ZUS (pod warunkiem, że nie zostaną bezrobotnymi lub wyemigrują). Aktualnie obowiązujący, państwowy system emerytalny zakłada solidarność pokoleniową. Innymi słowy, młodsze roczniki finansują emerytury osobom starszym. Państwo przez wiele pokoleń skutecznie wmawiało społeczeństwu, że taki mechanizm zagwarantuje wszystkim bezpieczną starość. Słowem kluczem jest tutaj bezpieczeństwo. Jest ono jedną z najwyżej cenionych wartości, przez wielu cenioną bardziej niż wolność. Powtarzane przez lata kłamstwo stało się prawdą. Ludzie tak bardzo uwierzyli, że dzisiaj sami bronią narzuconej niegdyś koncepcji. Problem w tym, że mechanizm przestaje funkcjonować, liczba urodzeń spada, a decydenci stali się zakładnikami własnych kłamstw. Nie mogą zaproponować społeczeństwu gruntownej reformy emerytalnej, gdyż ta wiązałaby się z kompleksową przebudową systemu. Społeczeństwo nie jest gotowe wziąć odpowiedzialności za swoje życie na siebie. Klasa polityczna zaś nie jest zainteresowana w urynkowieniu wszystkich dziedzin życia, gdyż spowodowałoby to, że pozbawiłaby się licznych źródeł utrzymania. Nie oznacza to, że politycy nie mają świadomości powagi sytuacji. Premier Jerzy Buzek zdecydował się na reformę, powołując do życia OFE. Niestety była to tylko częściowa zmiana systemu. Kiedy rządowi Donalda Tuska zaczęło brakować w budżecie pieniędzy, OFE zostały niemalże zlikwidowane, a 150 mld złotych zasiliło publiczną kasę. Dodatkowo wiek emerytalny został podniesiony do 67 lat. Dzisiaj narasta przekonanie, że ZUS nie będzie w stanie zagwarantować nam bezpiecznej starości. Rozwiązanie, jakie proponują rządzący, jak i opozycja parlamentarna, jest tak kuriozalne, że aż idiotyczne. Wyjściem z sytuacji ma być m.in. polityka prorodzinna. Ratowanie ZUS jest jednym z motywów.
Publiczna służba zdrowia jest ściśle powiązana z problemami nękającymi ZUS. To tam trafiają nasze składki zdrowotne. Zadziwiające jest jednak, że społeczeństwo, które przeżyło realny socjalizm, nie zadaje sobie pytań o sens istnienia państwowej służby zdrowia. Nie możemy oczekiwać, że wszyscy przeczytają dzieła Misesa, Hayeka, czy Rothbarda, żeby przekonać się o niemożliwości funkcjonowania społeczeństwa w warunkach socjalistycznych, ale możemy oczekiwać odrobiny pamięci. Wszak to w Polsce przez 45 lat funkcjonował ten system, którego kolejnymi etapami upadku byliśmy świadkami. Nie przeszkadza nam, że opłacamy bardzo drogiego pośrednika w dostępie do usługi medycznej – państwo. Nie przeszkadza nam również to, że ktoś (minister zdrowia) decyduje za nas, ile razy mamy chorować i na co. Szpitale otrzymują z NFZ limity na konkretne badania, operacje i zabiegi. Wszystko zostało skrupulatnie zaplanowane, policzone, sprawdzone i ku zadowoleniu rządu i ministra zaakceptowane. Dlaczego więc Polacy, pomimo że płacą obowiązkowe składki zdrowotne, wydają co roku drugie tyle na prywatne leczenie? Czyżby planowanie nie było idealną drogą ku zdrowiu i szczęściu? Jakie słyszymy argumenty władzy na nasze zarzuty o stan służby zdrowia? Ministerstwo ma zbyt małe dofinansowanie z budżetu państwa. Gdyby liczba osób płacących składki wzrosła, a liczba chorych zmalała, system działałby doskonale. Należy nakłonić Polki, żeby zaczęły rodzić więcej dzieci, to uzdrowi sytuację. Ratowanie służby zdrowia jest jednym z motywów.
Nie tak dawno byliśmy świadkami batalii rodziców o swoje sześcioletnie dzieci, które rząd zmusza do pójścia do szkoły podstawowej. Przedstawiono nam raporty ekspertów o sytuacji na świecie, z których dowiedzieliśmy się, że Polska jest krajem zacofanym, zajmującym jedno z ostatnich miejsc w rankingu. Analitycy wyrazili wręcz zdumienie, że do tej pory nie obniżono wieku szkolnego. Rodziców to jakoś nie przekonało, więc zebrali podpisy, chcąc przeprowadzenia w tej sprawie referendum. Platforma może i jest obywatelska, ale bez przesady, pewne granice urzędniczego rozsądku należy zachować. Zamiast plebiscytu w życie weszła niekorzystna dla sześciolatków zmiana. Dla osłody rząd przygotował w ekspresowym tempie darmowy podręcznik dla klas 1-3, którego jakości nie będę komentował. Dla przypomnienia, szkolnictwo w naszym kraju jest państwowe. Dodatkowo jest to środowisko świetnie zorganizowane z kilkoma dużymi centralami związkowymi. Nie bez znaczenia jest też liczba nauczycieli, potencjalnych wyborców. Wszystko to powoduje, że władza, zamiast reformować, szuka wyjść awaryjnych. Demografia jest jednak nieubłagana. Populacja dzieci w wielu szkolnym dramatycznie maleje. Oznacza to, że liczba osób zatrudnionych w oświacie będzie musiała maleć. Co zdaniem polityków może uzdrowić sytuację? Polityka prorodzinna i wzrost ilości urodzeń. Ratowanie miejsc pracy w oświacie jest jednym z motywów.
Metody
Jak politycy chcą zachęcić Polki do rodzenia większej ilości dzieci? Wbrew pozorom wachlarz możliwości i użytych środków wcale nie jest taki mały. Jednym z najgłośniejszych szlagierów w festiwalu pomocy rodzinie było becikowe. Oznacza ono jednorazową wypłatę zapomogi pieniężnej w wysokości 1000 złotych, pod warunkiem, że średni dochód na osobę w rodzinie nie przekroczył 1922 złote oraz matka była pod stałą, udokumentowaną opieką medyczną od 10 tygodnia ciąży. Wiele miast stosuje dodatkowo własne becikowe, wypłacane z budżetów samorządowych. Po porodzie ubezpieczonej młodej mamie przysługuje zasiłek macierzyński wypłacany z ubezpieczenia z ZUS. Od 2014 roku zasiłek wypłacany jest przez okres 12 miesięcy. Rząd dofinansowuje również żłobki i przedszkola. Rodzinom w najtrudniejszej sytuacji materialnej wypłacane są zasiłki rodzinne, dodatki do zasiłków rodzinnych oraz zasiłki i dodatki pielęgnacyjne. Na koniec roku rodzice rozliczający PIT mogą dokonać odpisu ulgi na wychowanie dzieci – 1112 złotych na pierwsze i drugie oraz 2000 złotych na trzecie dziecko. Ostatnimi przykładami pomocy jest karta dużej rodziny, dzięki której można uzyskać ulgi na komunikację miejską lub zniżki na bilety do instytucji kulturalnych. Rząd planuje również dopłaty do kredytów w ramach programu MDM dla rodzin z dwójką i większą ilością dzieci. Szacuje się, że Polska przeznacza ok. 2% PKB na aktywną politykę prorodzinną, co daje około 27 mld złotych. Jakie mamy efekty? Bardzo słabe. Deprymujące jest zwłaszcza to, że wyjeżdżające na emigrację (np. do Anglii) Polki mają współczynnik dzietności na poziomie 2,1, a pozostające w ojczyźnie- 1,3. Współczynnik krajowy jest jednym z najniższych w Europie. Tematem tego artykułu nie jest roztrząsanie, dlaczego Polki nie chcą rodzić. Jest to bardzo złożona dziedzina, na którą wpływ ma bardzo wiele czynników. Chciałbym napisać tylko o jednym. Zmienia się model kulturowy rodziny. Trudno sobie wyobrazić, że osoby wychowywane w małych rodzinach lub jedynacy, będą decydowali się na zakładanie rodzin wielodzietnych.
Widzimy więc, że zarówno motywy, jak i metody polityki prorodzinnej stoją w sprzeczności z podstawowymi założeniami libertarianizmu. Szczytny cel, jakim jest zwiększenie populacji naszego narodu, został perfidnie wykorzystany do ratowania socjalistycznych reliktów. W warunkach wolnego rynku nikt nie przejmowałby się procesami demograficznymi w wyżej wymienionych obszarach. Mająca miejsce redystrybucja dochodów powoduje zubożenie społeczne i niechęć do zakładania rodzin. Młodzi ludzie ponoszą olbrzymie ciężary fiskalne, skutecznie zniechęcające ich do posiadania potomstwa. Zamiast stabilizacji i bezpieczeństwa mamy gonitwę i walkę za chlebem. Z drugiej strony rodziny wychowujące już dzieci są według badań Fundacji Republikańskiej płatnikami netto do budżetu. Oznacza to, że najbardziej zainteresowani, zamiast zyskiwać na pomocy rządowej, dopłacają. Pozornie brakuje w tym logiki. Pozornie, gdyż jest grupa, która zyskuje – administracja publiczna. Pamiętajmy, że państwo zatrudnia rzesze urzędników zajmujących się polskimi rodzinami. To oni są w głównej mierze beneficjentami systemu.
Dlaczego demografia to koń trojański systemu? Dlatego że my, ludzie, obdarzeni wolną wolą, wymykamy się koncepcjom planistów. To my decydujemy, kiedy, gdzie i ile dzieci się nam urodzi. Uzależniamy to od zbyt wielkiej liczby czynników, żeby państwo mogło nad tym zapanować. Mamy różne, często odmienne preferencje i oczekiwania wobec życia. Planiści, którzy próbują się z tym zmierzyć, prędzej czy później skazani są na przegraną. System, w którym żyjemy, nękany jest wieloma problemami. Bardzo powoli do świadomości społecznej dociera myśl, że środki administracyjne nie uratują sytuacji. Problem demograficzny, wbrew pozorom, może się stać katalizatorem pozytywnych przemian – oczywiście z naszego libertariańskiego punktu widzenia.