Zasiewanie zamiast orania
Autor: Przemysław Hankus
Zwolennicy idei wolnościowych, w tym również zwolennicy idei libertariańskich, w dalszym ciągu stanowią (zdecydowaną) mniejszość nie tylko w polskim społeczeństwie, ale i w innych krajach Europy czy świata. Od wielu lat, a wręcz od dziesięcioleci, mimo rosnącej liczby osób zainteresowanych liberalizmem i libertarianizmem w różnych jego odmianach, grupa wolnościowców stanowi grupę na tyle nieliczną, że w dyskursie dotyczącym ważkich spraw politycznych, prawnych, gospodarczych, ustrojowych, społecznych itp. ich głos jest praktycznie niesłyszany, wręcz nieobecny w świadomości „statystycznego Kowalskiego”. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego taki stan rzeczy trwa i nie ulega widocznej poprawie? Co zrobić, by to zmienić? Chciałbym w tym miejscu, bazując m.in. na własnych doświadczeniach i obserwacjach, poruszyć kwestię bodaj najistotniejszego czynnika, któremu wolnościowcy i libertarianie powinni poświęcić znacznie więcej uwagi, niż dotychczas: sztuce argumentacji i przekonywania.
Zapewne wielokrotnie każdy z nas wdawał się w dyskusje z ideowymi oponentami lub osobami sceptycznie nastawionymi do głoszonych przez nas haseł. Libertarianie i wolnościowcy nie stanowią tu żadnego wyjątku. Ileż to wielogodzinnych „dyskusji przy piwie” bądź internetowych debat na przeróżne tematy odbyło się w Internecie na forach czy grupach dyskusyjnych, ileż wysiłku zostało w nie włożonych, ileż argumentów w nich użyto, by uzasadnić wolnościowe i libertariańskie stanowisko. Efekt? Mniej więcej taki, jak zasygnalizowałem na wstępie: albo żaden, albo wręcz znikomy. Po wielu tego rodzaju doświadczeniach musi przyjść refleksja i zastanowienie nad przyczynami takiego a nie innego obrotu spraw. Wydaje mi się, że kluczem jest tutaj zrozumienie podstawowego twierdzenia: to, że argumentacja jest spójna, logiczna i (w zasadzie) niemożliwa do podważenia nie oznacza jeszcze, że druga strona to zaakceptuje, i że się z nami zgodzi. Co z tego bowiem, że na nasze argumenty nie ma dobrych kontrargumentów, skoro niemal każdy inicjujący bądź przyłączający się do dyskusji przystępuje do niej z własnymi poglądami i stanowiskiem, których zamierza bronić nawet wtedy, gdy wykażemy mu błędy w jego rozumowaniu?
Kluczem jest to, na co zwrócili słusznie uwagę chociażby Stanisław Wójtowicz czy Larken Rose: nie należy z góry zakładać, iż osoby, z którymi dyskutujemy, w ogóle zamierzają rozpatrzyć nasze argumenty, czy też, że będą one operowały na podobnym poziomie abstrakcji czy intelektualnego wyrafinowania, bądź też, że będą gotowe w jakikolwiek sposób przemyśleć nasze stanowisko poza jego całkowitym odrzuceniem, charakterystycznym dla postawy obronnej przyjmowanej w sytuacji poczucia zagrożenia. Niemałą rolę odgrywa tutaj język i sposób budowania przekazu, które powinien brać pod uwagę kontekst, okoliczności oraz – przede wszystkim – osobę odbiorcy czy krąg odbiorców. Nie chcę, by zabrzmiało to jak próba uzasadnienia dla twierdzeń o intelektualnej wyższości wolnościowców i libertarian nad zwolennikami pozostałych idei, doktryn czy ideologii. Chciałbym jedynie zasygnalizować tutaj rzecz – wydaje mi się – dość oczywistą: nie należy zwracać się do kogoś, kto nie zna fachowego języka tym właśnie językiem, a starać się dostosować przekaz tak, by konkretny odbiorca nie miał problemów z jego zrozumieniem. Tu kamyczek i do mojego ogródka, ponieważ sam często posługuję się zbyt przeintelektualizowaną formą przekazu, który mógłby z pewnością brzmieć prościej, gdyby użyć kilku zwrotów bliskoznacznych znajdujących się w bardziej powszechnym użytku, bądź też gdyby skonstruować przekaz z myślą o możliwie najszerszym gronie odbiorców, a nie jedynie takich, których nie zraża „ściana tekstu”.
Przekaz wolnościowców i libertarian musi być przekazem, z którym nie-libertarianie nie będą mieli problemu. Będzie tak wtedy, gdy nie będą oni „atakowani” oraz „zarzucani” pojęciami oraz koncepcjami, które dla zwykłego człowieka brzmią tak, że albo kojarzy je z czymś zupełnie innym, niż mamy to na myśli (klasyczny przykład definiowania agresji), albo kompletnie niczego mu one nie mówią, w związku z czym cały nasz wysiłek jest po prostu jałowy. Co zatem wolnościowcy i libertarianie powinni robić, gdy koniecznie chcą udzielać się na forach dyskusyjnych czy brać udział w publicznych debatach? Przede wszystkim rozmawiając (podkreślam, że chodzi o rozmowę, a nie o kłótnie, przerzucanie się wyzwiskami i inwektywami) z nie-libertarianami należy, zamiast prostych i „ostatecznych” twierdzeń, które niekoniecznie kogoś przekonają, raczej nakierowywać na właściwe tory, poprzez mnożenie pytań i wątpliwości na dany temat. Innymi słowy, zamiast popularnego „orania” dyskutantów, należy zasiewać ziarno wątpliwości i pozwolić, by nasz rozmówca sam mógł zebrać intelektualny plon i dojść do wniosków, które staramy się mu podać na złotej tacy, myśląc, że tym samym wyświadczamy mu przysługę. Kto z Was, Szanowni Czytelnicy, został wolnościowcem lub libertarianinem właśnie dlatego, że został przekonany do tych idei w jakiejś dyskusji? Obawiam się, że takich osób jest bardzo niewiele. Sądzę, że próba przekonania różnych ludzi do wolnościowego i libertariańskiego stanowiska poprzez dyskusję jest raczej z góry skazana na porażkę i dlatego nie należy wiązać z nią większych nadziei. Tu ponownie mogę odwołać się do osobistych doświadczeń, które podpowiadają mi, że chyba nigdy nie udało mi się nikogo przekonać do libertariańskich idei poprzez dyskusję i wymianę zdań. Co więcej, sam nigdy nie zostałem do nich przez nikogo przekonany, a doszedłem do nich samodzielnie, na drodze raczej lektury tekstów i przepracowania pewnych argumentów „na własną rękę”. Rzecz jasna pewne wątpliwości czy nieścisłości można, a nawet należy precyzować i korygować na drodze rozmowy z tymi, których uważamy za ekspertów bądź lepiej zorientowanych w danej kwestii niż my sami, niemniej – powtarzam – najważniejsze jest osobiste zaangażowanie w intelektualne zmagania z pewnymi tematami. Należy również pamiętać, że jakkolwiek każdy jest potencjalnym wolnościowcem i libertarianinem, to nie każdy nim zostanie i nie każdy w ogóle chce na jakikolwiek temat z nami dyskutować, w związku z czym należy „zasiewać ziarno” jedynie tam, gdzie gleba wydaje się odpowiednio żyzna.
W związku z tym, jeśli wolnościowcom i libertarianom zależy na zwiększaniu szeregów osób o podobnych poglądach, należy zmienić taktykę. Chęć „zniszczenia” czy „zmasakrowania” ideowego oponenta do niczego dobrego nie prowadzi, a raczej odpycha innych, ponieważ nikt nie lubi być upokarzanym w dyskusji czy też nikt nie chce, by „wszystko to, w co wierzył” rozsypało mu się jak domek z kart w rezultacie jakiejś dyskusji z nieznanym człowiekiem. Dlatego też postuluję, by w rozmowach z nie-libertarianami raczej wskazywać pewne intelektualne ścieżki, do których przemierzenia zaprosimy naszych dyskutantów, w miejsce podawania gotowych odpowiedzi i „idealnych rozwiązań” na każde pytanie i wątpliwość. Zamiast gotowego dania, starajmy się zainteresować innych, w jaki sposób ułożono jego przepis, by sami mogli go odkryć. Nie ma chyba nic bardziej satysfakcjonującego, niż świadomość, że coś udało nam się zrobić samemu, że do czegoś doszliśmy własnym wysiłkiem, bez (nachalnej i nieproszonej) pomocy innych.
Niektórzy podążą za naszymi wskazówkami, lecz będą i tacy (a raczej będzie to większość), którzy nie będą do tego gotowi. Trzeba się z tym pogodzić. Nawiązując do świetnego warsztatu Enrique Fonseki z marcowej konferencji LibertyCon, zorganizowanej przez European Students For Liberty w Pradze, jako wolnościowcy i libertarianie musimy zdać sobie, że Marks jest bardziej sexy niż Hayek właśnie dlatego, że pierwszy potrafił lepiej skonstruować swój przekaz, by trafić z nim do szerokiego grona odbiorców, podczas gdy drugi pisał tak, że nawet ludzie oczytani w tekstach filozoficznych i ekonomicznych mają problem ze zrozumieniem piętrowych, wielokrotnie złożonych zdań austriackiego myśliciela. Zawartość przekazu jest kluczowa, ale nie mniej ważny jest sposób jego prezentacji. Wolnościowy i libertariański marketing musi nie tyle się zmienić, co w ogóle powstać, by idee wolnościowe i libertariańskie mogły trafić tam, gdzie do tej pory nie miały dostępu.
Jak słusznie ostrzegał Frédéric Bastiat, jeden z najlepszych wolnościowych polemistów i zarazem „wolnościowych marketingowców”, najgorszą rzeczą, która może przytrafić się dobrej sprawie, jest nie tyle umiejętne jej atakowanie, co nieudolna jej obrona.