Różne drogi do wolności
Droga do wolności to walka klas. My, wyzyskiwani, prowadzimy wojnę z nimi, wyzyskującymi, a trudno wygrać wojnę bez strategii. Niby można, ale mało osób będzie marnować zasoby, jeżeli nie będziemy mieć planu. Dlatego ważne jest omówienie wszelkich możliwych dróg dla polskich wolnościowców i wolnorynkowców, żeby nie było już więcej konfliktów typu Marcin Chmielowski i Partia Libertariańska albo marnowania czasu na tłumaczenia “nowym”, że X to zła droga, musimy robić Y, a wygramy.
Mam wrażenie, że w polskim środowisku dominują dwie opcje – praca u podstaw i partia, która najpierw będzie nawracać, a potem wygrywać. Zobaczymy czy tym razem większość ma rację.
Praca u podstaw jest ambitną opcją. Polega ona na…organizowaniu akcji, które mają przekonać ludzi do czegoś, np. że PIT to zło (patrz: PalPITacje). Chodzi o pracę z ludźmi, a nie o „nawracanie” ich z mównicy sejmowej. Nie wiem ilu członków liczą KoLiber i Stowarzyszenie Libertariańskie, ale z pewnością jest ich zbyt mało. Oczywiście to nie jest wina tych ugrupowań, po prostu wolnościowców i wolnorynkowców jest bardzo mało. Mało pieniędzy, mało ludzi, więc efekty są małe, a wynikiem tego jest mała ilość pieniędzy i ludzi – tak się to zapętla. Rezultat pracy tych organizacji są mniej więcej takie same przez cały czas (chociaż plusem jest niska liczba zrażonych ludzi), ale według wielu jest to Jedyna Droga Do Wolności.
Osobiście uważam, że Libertarianie i KoLiber robią ważniejszą robotę od przekonywania ludzi, podobnie z KNP czy Partią Libertariańską. Biorą ludzi, trochę ich ogarniają i ślą dalej, np. do artykułów publikowanych przez Instytut Misesa. Tworzą także sieć znajomości, które mogą się przydać za parę lat.
Drugą możliwością jest dołączenie do partii, najczęściej KNP, i próba zostania politykiem. Przeważnie korzystają z niej raczej młodzi, będący jeszcze w szkole średniej czy na studiach, liczący, że w ten sposób coś zmienią. Niestety, często są zbyt luzaccy wtedy, kiedy nie trzeba, a za bardzo spięci, gdy trzeba wrzucić na luz, ale to temat na inny artykuł. Uważam tę formę za najbardziej szkodliwą. Dlaczego? Ponieważ młodzi ludzie mają zapał, wigor, inicjatywę i świeże pomysły, a tego często brakuje ich kolegom i koleżankom starszym o te 10 lat. Mówią, że im jest się starszym tym robi się mniej niebezpiecznych rzeczy i ta…prawda życiowa sprawdza się również w tym przypadku. Po prostu gdy ludzie mają około 30 lat (niektórzy trochę później albo trochę wcześniej) zaczynają dbać bardziej o siebie i swoje rodziny, więc brak im energii na przeprowadzenie zmian czy na spróbowanie czegoś nowego — inaczej wygląda sprawa ze studentami. Jednak mamieni wizją 5% Korwina i tekstem „już tej Jesieni”, a także „już niedługo się rejestrujemy” Partii Libertariańskiej, wierzą w to i chcą się zaangażować, bo mają czas. Aczkolwiek za którymś razem człowiek zaczyna wątpić, a później zawiedziony odchodzi i wraca do swojego dawnego życia. Na szczęście część idzie do np. Libertarian czy IM, ale powiedziałbym, że stanowią mniejszość.
Drugim problemem dotyczącym wybrania partii jako Tej Słusznej Drogi jest brak elektoratu. A raczej, myślenie, że elektoratu nie ma i dlatego partie, a właściwie partia i jej lider, zajmują się przekonywaniem społeczeństwa do wolnego rynku. Nie wiem czy słyszeli o czymś takim jak podział pracy i specjalizacje – stowarzyszenia i think-tanki mają się skupić na propagowaniu wolności, a partie mają z tego korzystać i przeć do sejmu.
„Podproblemem” jest właśnie myślenie, że elektoratu wolnościowego nie ma. Oczywiście, że jest. Tylko trzeba umieć do niego trafić. Ludzie mieli gdzieś resztę programu Palikota, bo głosowali na niego, gdyż był antyklerykałem i/albo chciał zdepenalizować trawę (nota bene, propaganda Palikota spowodowała, że ludzie myśleli, że on chce zalegalizować marihuanę). Ludzie głosowali na Tuska, bo obiecał obniżkę podatków, zmniejszenie biurokracji itd. (tak przy okazji, nie mówił tego również Palikot?). Jeśli to nie jest elektorat wolnościowy to pozostaje nam samobójstwo albo emigracja. Chyba że ktoś liczy na stu procentowych anarchokapitalistów albo czeka aż 5% populacji to będą konserwatywni liberałowie.
Kolejnym sposobem, i nie mam na myśli zabicia się, jest przejęcie kultury. Podobno jeden z czołowych komunistycznych działaczy w Związku Radzieckim powiedział, że za ileśtam lat w USA będzie komunizm i nawet po upadku ZSRR oni (tj. komuniści) osiągną swój cel. Nie wiem czy ten cytat jest prawdziwy, ale trzeba przyznać, że Ameryka kieruje się w stronę socjalistycznego światła. Natomiast Mariusz Max Kolonko w jednym ze swoich filmików mówił o kulturowym marksizmie. Możemy się z nim nie zgadzać, wyśmiewać go, uważać go za szaleńca, a nawet wszystko na raz, ale nie zmienia to faktu, że nawet, jeśli słusznie się z niego śmiejemy to nie oznacza to, że nie ma może mieć czasem racji. I w tej kwestii Max zdecydowanie ma rację. W Stanach doszło do przejęcia kultury i nauki przez marksistów. Oczywiście nie chodzi o wyznawanie marksizmu, a o sposób myślenia. To właśnie on jest najważniejszy. I to na nim powinno nam zależeć. Ludzie mogą nie wiedzieć kim byli Rothbard, Mises, Hoppe, Hayek, Friedman, Heydel, Krzyżanowski itd. Mogą nawet nimi gardzić i palić Ludzkie Działanie. Ważne jest to, że dopóki będą myśleć w stylu „Rób co chcesz, o ile mi nie szkodzisz” to będziemy w drodze ku zwycięstwu. Należy się zastanowić kto ma największy wpływ na ludzi (szczególnie tych młodych). Wg mnie odpowiedź brzmi następująco: rodzina, znajomi, nauczyciele, ulubieni artyści i dziennikarze. W dobie internetu bardzo dobrze widać wpływ tych przedostatnich (dziennikarzy też). Można znaleźć miliony wpisów czy komentarzy, których nastoletni autorzy masturbują się w nich nad losem Magika czy Szumlewicza.
Należy również zwrócić uwagę na nauczycieli. Mimo słabego obecnie autorytetu nauczycieli i wykładowców nadal mogą być oni wzorem dla nastolatków. Chociaż uważam, że ich słaby autorytet jest spowodowany parciem na kasę (i nie mam na myśli Klubów), brakiem profesjonalizmu i brakiem…fascynacji tym, czego uczą, ale to materiał na inną pracę.
Zrobię małe podsumowanie tego punktu. Należy prowadzić pracę u podstaw, żeby tworzyć nauczycieli, wykładowców, dobrych rodziców i artystów, i dziennikarzy, którzy za 10-20-30 lat będą motorem napędowym ruchu wolnościowego poprzez przekonywanie młodych ludzi. W dwóch słowach – kulturowa kontrrewolucja!
Kolejną możliwością jest olanie Polski i liczenie na dużą autonomię województwa górnośląskiego, a następnie stworzenie tam naszego mini-New Hampshire. Albo, co jest chyba lepszym rozwiązaniem, ale jednocześnie droższym i bardziej ryzykownym, wspólny wyjazd do np. New Hampshire, Kanady, Nowej Zelandii albo do któregoś z miast w Hondurasie (o ile w końcu wprowadzą tą ogromną autonomię) czy nawet do Botswany. Można skontaktować się z miejscowymi wolnościowcami i wolnorynkowcami, i tam krzewić wolność. Naszym celem chyba nie jest przekształcenie Polski w wolnościowy kraj, a po prostu jej osiągnięcie, prawda? Więc dlaczego mamy się ograniczać do Polski? Zostawmy kraj dziadów dziadom. No chyba że stawiacie bezpieczeństwo i stabilizację ponad wolność, ale to byłaby…piękna hipokryzja.
Ostatnia droga to…czekanie. Czekanie na TĘ Jesień, czekanie na kryzys, czekanie na przyjście polskiego Rona Paula/Nigela Faraga/Randa Paula/Rothbarda/Misesa/Pinocheta. A nuż dojdzie do kryzysu i obniżą podatek VAT? Więc być może warto czekać?
Autor: Aleksy Przybylski
Nadesłane dla libertarianin.org