Prywatyzacja tak!… ale jak?
Autor: Karol Sobiecki
Libertarianie wiele mówią o prywatyzacji. Konieczność jej przeprowadzenia uznaje się za dogmat. Libertarianie z nurtu konsekwencjonalistycznego wskazują na efektywność jako główny argument za prywatyzacją. Państwowi zarządcy są mniej efektywni niż prywatni właściciele, ponieważ nie mają motywacji do skutecznego zarządzania powierzonym im majątkiem – zyski i straty państwowego przedsiębiorstwa nie są ich zyskami i stratami. W związku z tym lepiej będzie, jeśli majątek państwa trafi w prywatne ręce.[1]
Z kolei libertarianie deontologiczni argumentują od zupełnie innej strony. Wskazują na moralną stronę prywatyzacji. Podstawą etyki libertariańskiej, w dużym uproszczeniu, jest uznanie, że jedyną osobą mającą uprawnienie do wydawania dyspozycji dotyczących części ciała oraz fizycznych przedmiotów i przestrzeni, w której się znajdują, jest właściciel tychże. Jeżeli ktoś dysponuje cudzym mieniem nie uzyskawszy uprzednio niewymuszonej zgody właściciela, to postępuje nieetycznie i sprawiedliwość nakazuje zwrot majątku z powrotem we władanie prawowitego posiadacza. Największym podmiotem nieprzestrzegającym etyki libertariańskiej i łamiącym jej zasady na największą skalę jest państwo. W związku z tym majątek będący w posiadaniu państwa, jako mienie zdobyte w sposób niesprawiedliwy, powinien wrócić do swoich pierwotnych właścicieli. Proces zwrotu własności libertarianie określają mianem „prywatyzacji”.
Właściwie większości osobom obeznanym z filozofią libertarianizmu powyższe rozważania są dobrze znane, dlatego nie będę starał się w tym tekście odpowiedzieć na pytanie: czy warto przeprowadzić prywatyzację? Zamiast tego skupię się na innym pytaniu, które bardzo rzadko pada w dyskusjach na ten temat: JAK przeprowadzić prywatyzację?
Prywatyzacja czy uspołecznianie?
Najczęstszą odpowiedzią na zadane we wstępie pytanie jest sprzedaż. Zarówno w kręgach wolnościowych, jak i poza nimi, przyjmuje się niemal za oczywiste, że mianem prywatyzacji określa się sprzedaż przez dotychczasowych zarządców majątku państwowego prywatnym kupcom. Najczęściej postuluje się sprzedaż na licytacji. Przychody z prywatyzacji traktowane są jako dochody państwa.
Postaram się w tym tekście uzasadnić, że taka „prywatyzacja” nie jest dobrym rozwiązaniem oraz przedstawię inny sposób przeniesienia tytułów własności od państwa do prywatnych właścicieli, który roboczo nazwałem „uspołecznianiem”. Będę się poruszał w ramach nurtu deontologicznego, ponieważ libertarianizm konsekwencjonalistyczny w rzeczywistości należałoby uznać nie za libertarianizm, a za nurt utylitaryzmu zgadzający się z tezą, że poszanowanie zasad etyki libertariańskiej pozwoliłoby zmaksymalizować dobrobyt.
Dlaczego prywatyzacja poprzez sprzedaż nie jest właściwym rozwiązaniem, zgodnym z zasadami libertariańskiej etyki? Powstają bowiem pytania o to, kto i dlaczego miałby czerpać z tego tytułu zysk? Jeśli miałby on przypaść dotychczasowemu „właścicielowi”, tj. państwu, to tym samym sankcjonowalibyśmy uprzednie bezprawne przywłaszczenie dóbr, zgadzając się na to, by rabuś mógł z zyskiem odsprzedać zrabowane dobra. Na pewno wykluczone jest, by to właśnie państwo miało prawo rozporządzać funduszami zdobytymi na drodze sprzedaży państwowego majątku.
Jednak nawet, jeśli otrzymane ze sprzedaży środki natychmiast przelalibyśmy na konta ofiar państwowej grabieży, to warto zauważyć, że nie każdy prawowity właściciel życzyłby sobie akurat pieniężnej formy rekompensaty. Jeżeli mam do wyboru: otrzymać pieniądze ze sprzedaży drogi osiedlowej, przy której znajduje się mój dom, ale być zmuszonym następnie płacić za przejazd, a dostać tytuł własności do tejże drogi bez rekompensaty finansowej, to zdecydowanie wolałbym to drugie. To ofiara kradzieży powinna mieć decydujący głos w sprawie formy zadośćuczynienia, nie złodziej. Państwo nie posiada legalnych tytułów własności do niczego, więc niczego nie ma prawa sprzedawać.
Warto przytoczyć kilka historycznych przykładów prywatyzacji przeprowadzanych odgórnie, przez państwo, które skończyły się tragicznie. Nie trzeba ich daleko szukać, ponieważ procesy prywatyzacyjne w Polsce w latach 90-tych aż roiły się od korupcji, przypadków uwłaszczania się nomenklatury komunistycznej na majątku państwowym, czy znacznego zaniżania wartości sprzedawanych przedsiębiorstw. Skalę tego zjawiska wraz z konkretnymi przykładami opisał Krzysztof Losz w tekście „Historia prywatyzacji polskiego przemysłu”[2]. Pozwolę sobie przytoczyć kilka fragmentów:
„Inwestorzy domagali się, aby przy procesie prywatyzacji pracowały firmy doradcze, ale takich w pierwszych latach transformacji w Polsce nie było – więc wynajmowano zagraniczne, które kazały sobie słono płacić za usługi. Ekonomista dr Ryszard Ślązak wyliczył, że np. w 1994 r. wynagrodzenie dla doradców sięgnęło prawie 7 proc. wpływów z prywatyzacji. Zdarzało się też nieraz, że więcej zapłacono doradcy, niż uzyskano ze sprzedaży. Skrajnym przykładem są Zakłady Papiernicze w Kostrzynie nad Odrą, które sprzedano za 80 zł (!), a za doradztwo ministerstwo dostało fakturę na ponad 80 tys. dolarów”.
„Elektrownia Połaniec, o mocy 1800 MW, została sprzedana przez ministra Emila Wąsacza z AWS Belgom z Electrabela w dwóch transzach (2000-2003) za blisko 250 mln dolarów. Tymczasem na Zachodzie przyjmowano, że nabywca powinien zapłacić przynajmniej 1 mln dolarów za 1 MW mocy, czyli w przypadku Połańca powinno to być 1,8 mld dolarów (!)”.
„A jak było z Polskimi Hutami Stali? Pojedynczo nasze huty nie stanowiły wielkiej siły, więc słusznie przeprowadzono ich konsolidację (Huta Katowice, Sendzimira, Cedler i Florian). Szybko jednak PHS zostały sprzedane przez ministra Wiesława Kaczmarka (SLD) hinduskiemu koncernowi Mittal, który zapłacił za niego zaledwie 6 mln zł (!), przejmując 70 proc. rynku, choć do tego doszło, jak mówił rząd, 3 mld zł długów (prawdopodobnie inwestor wynegocjował i tak redukcję długu z wierzycielami). W kolejnych latach Mittal dostał jednak aż 2,5 mld zł pomocy publicznej, więc w praktyce państwo polskie jeszcze zapłaciło inwestorowi za to, że przejął kontrolę nad hutami”.
W Polsce „prywatyzacja” skończyła się jedynie wyrzuceniem części ludzi z pracy, zmarnowaniem majątku, na który podatnicy łożyli przez lata oraz politycznymi aferami. Czasami jednak sprzedaż mienia państwowego kończy się dużo gorzej. Warto przytoczyć tutaj skrajny przykład Cochabamby. W 2000 roku w tym boliwijskim mieście dokonano prywatyzacji wodociągów miejskich sprzedając je konsorcjum międzynarodowych korporacji o nazwie „Aguas del Tunari”.
Konsorcjum w praktyce otrzymało monopol w swojej branży, co doprowadziło do kilkukrotnego zwiększenia rachunków za wodę. W mieście zakazano zbierania deszczówki, a mieszkańcom, których nie było stać na opłacenie w ten sposób powstałych długów zabierano domy. Prywatyzacja wody została narzucona przez Bank Światowy. Proces prywatyzacji przeprowadzono bez żadnych konsultacji z mieszkańcami miasta, doszło do zamieszek, a boliwijscy żołnierze blokowali dostęp do studni i pacyfikowali protesty Boliwijczyków. Wydarzenia w Cochabambie nazwano „Wojną o Wodę” („Water War”).[3]
Absurd rozdzielania tytułów własności przez państwo dostrzegł Murray Rothbard w swoim „Manifeście Libertariańskim”:
„Zilustrujmy to na hipotetycznym przykładzie. Przypuśćmy, że agitacja i naciski ze strony libertarian doszły już do takiego momentu, w którym rząd i jego różne agendy gotowe są zrzec się władzy. Dotychczasowe elity obmyślają jednak przebiegły fortel. Tuż przed swoją abdykacją rząd stanu Nowy Jork wprowadza w życie prawo, zgodnie z którym całe terytorium stanu przechodzi na własność rodziny Rockefellerów. Ustawodawcy z Massachusetts postępują analogicznie, a beneficjentem jest rodzina Kennedy. I tak dalej w każdym ze stanów. Rząd abdykowałby i ogłosił zniesienie podatków i restrykcyjnego ustawodawstwa, ale zwycięscy libertarianie zostaliby postawieni przed nie lada dylematem. Czy uznać nowo przyznane tytuły własności za pełnoprawną własność prywatną? Utylitaryści, nie mając żadnej teorii uprawnionego posiadania, a chcąc postąpić w zgodzie ze swoim postulatem akceptacji tytułów własności nadanych przez państwo, musieliby pogodzić się z nowym porządkiem społecznym, w którym pięćdziesięciu nowych satrapów zbierałoby podatki w formie jednostronnie narzuconego «czynszu»”.[4]
Żeby uniknąć takich problemów, państwowy majątek powinno się przekazać bezpłatnie w ręce prawowitych właścicieli, co nazywam „uspołecznianiem” w przeciwieństwie do „upaństwowienia”. Upaństwowienie to odbieranie społeczeństwu majątku przez państwo, więc proces odwrotny można określić właśnie mianem uspołeczniania.
Kto jest ofiarą?
Pojawia się w tym miejscu pytanie: jak określić, kto jest prawowitym właścicielem majątku zarządzanego obecnie przez państwo? Problem jest bardzo złożony i trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Postaram się przedstawić rozwiązania postulowane przez klasyków libertarianizmu, jak też i omówić wszystkie możliwe aspekty tego zagadnienia.
Wśród klasyków libertarianizmu można spotkać różne koncepcje prywatyzacji. Pierwszą próbę zmierzenia się z tym problemem podjął Murray Rothbard. W tekście „Konfiskata a zasada zadomowienia”[5] pisał:
„Od której strony ugryźć zwracanie całej tej własności podatnikom? Jakich należy użyć proporcji w tej całej makabrycznej plątaninie rozboju i niesprawiedliwości, której wszyscy doświadczyliśmy z rąk Państwa? Zwykle najbardziej praktyczną metodą desocjalizacji jest po prostu przyznanie moralnego prawa posiadania tej osobie lub grupie, która odbierze własność Państwu. Z tej grupy najbardziej na to moralnie zasługują ci, którzy już używają tej własności, a którzy nie są współodpowiedzialni za Państwowe akty agresji. Ci stają się zatem «zadomownikami» kradzionej własności i zarazem prawowitymi właścicielami”.
Rothbard uznał więc, że własność publiczna jest tożsama z własnością niczyją, a tą, według libertariańskich zasad, można wziąć w posiadanie poprzez „pierwotne zawłaszczenie”, czyli „zmieszanie” z nią swojej pracy. Cytując dalej Rothbarda: „Zasada zadomowienia oznacza, że dostanie się bezpańskiej własności w prywatne ręce wyznacza to, kto pierwszy ją znajdzie, użyje i przemieni swą pracą”. Ponieważ dotychczasowi pracownicy przedsiębiorstw państwowych znaleźli się w nich jako pierwsi i niewątpliwie włożyli w nie swoją pracę, to właśnie im według Rothbarda należy przyznać tytuł własności.
Jako przykład udanego procesu prywatyzacji Rothbard wskazał Jugosławię z lat 50:
„Zaczynając od 1952, Jugosławia podlega desocjalizacji w niewiarygodnym tempie. Zasadą, z jakiej zrobili użytek Jugosłowianie, jest libertariańska zasada «zadomowienia»: państwowe fabryki robotnikom w nich pracującym! Praktyczną własność w znacjonalizowanych zakładach sektora «publicznego» oddano robotnikom w poszczególnych fabrykach, tworząc kooperatywy produkcyjne i czyniąc ogromny skok w kierunku jednostkowych udziałów własnościowych pojedynczych pracowników”.
Spółdzielcza własność firm popularna jest na Zachodzie. Marc Mathieu ekonomista i dyrektor Europejskiej Federacji Akcjonariatu Pracowniczego w wywiadzie udzielonym Obserwatorowi Finansowemu mówił:
„Stany Zjednoczone to kraj z najbardziej rozwiniętą taką formą własności. Funkcjonuje tam 10 tys. firm z akcjonariatem pracowniczym. Można łatwo porównać je z pozostałymi. Okazuje się, że obroty takich firm rosną o ok. 2,5 proc. szybciej od innych. […] We Francji, gdzie także jest rozwinięty akcjonariat pracowniczy, w firmach tego typu wskaźnik nieobecności w pracy jest o 50 proc. mniejszy niż w innych. To z całą pewnością wielka oszczędność dla tych firm i przewaga konkurencyjna”.[6]
Mathieu tłumaczy sukces akcjonariatu pracowniczego następująco:
„Jeśli wszyscy twoi współpracownicy także posiadają udziały, wytwarza się grupowe przekonanie, że firma jest naprawdę naszym dobrem i trzeba o nią dbać. Pracownicy wówczas sami na własną rękę starają się wykonywać swoją pracę lepiej, dyskutują ze sobą o problemach firmy, są lepiej poinformowani w jej sprawach, zaangażowani w ustalanie strategii jej rozwoju”.
Nieco innego spojrzenia dokonał Hans-Hermann Hoppe w pracy pt. „O własności prywatnej, wspólnej i publicznej, z uzasadnieniem całkowitej prywatyzacji”[7]. Według niego zasada zadomowienia przedstawiona przez Rothbarda jest słuszna jedynie w odniesieniu do społeczeństwa, „w którym wszystkie nieruchomości są publiczne i pod zarządem władz państwa. Wszyscy są pracownikami publicznych biur, fabryk, sklepów. Wszyscy mieszkają na publicznej ziemi w publicznych mieszkaniach. Jedyną formą własności prywatnej są bezpośrednie dobra konsumenckie: bielizna, szczoteczki do zębów itp. Ponadto, wszystkie kartoteki dotyczące dawnego stanu prawnego zaginęły lub zostały zniszczone. Nikt nie jest w stanie udokumentować roszczeń do konkretnych składników własności publicznej”.
W tym przypadku Hoppe robi jednak wyjątek. Według niego dystrybucji tytułów własności powinni zostać pozbawieni „kaci tajnej policji politycznej i towarzysze z partyjnej nomenklatury” winni „pobić, tortur i aresztowań”. „Sprawiedliwość wymaga, by wszyscy podejrzani o zbrodnie zostali postawieni przed sądem przez domniemane ofiary i osądzeni. W razie wyroku skazującego należy nie tylko wykluczyć ich z prywatyzacji własności publicznej, lecz również surowo ukarać — z karą śmierci włącznie” – pisze Hoppe.
Nie wszystkie przypadki pasują do opisanej wyżej sytuacji skrajnego totalitaryzmu. Hoppe twierdzi, że powyższą metodę można było zastosować np. w postsowieckiej Rosji, ponieważ komunizm panował tam ponad 70 lat, czyli więcej niż jedno pokolenie. W pozostałych przypadkach „[w]łasność publiczną należy zwrócić tym, którym została przemocą zabrana. Dobra publiczne powinny stać się własnością prywatną tych, którzy je finansowali i są w stanie to obiektywnie (intersubiektywnie) udowodnić”. Hoppe proponuje różne metody w zależności od stopnia „upublicznienia” gospodarki.
Drugi opisany przez niego przypadek to również państwa komunistyczne, ale z krótszym okresem funkcjonowania zbrodniczego systemu oraz z zachowanymi kartotekami i dokumentami potwierdzającymi wywłaszczenia dokonane w przeszłości. „W tym wypadku własność publiczna powinna zostać zwrócona pierwotnym właścicielom lub ich spadkobiercom” – twierdzi Hoppe. Postuluje więc klasyczną reprywatyzację.
Nie koniec jednak na tym, ponieważ na zagrabionej własności niejednokrotnie dokonywano „ulepszeń kapitałowych”: „czyją własnością powinny stać się nowo wybudowane budynki (domy, fabryki) powstałe na działkach, które należy zwrócić wcześniejszym właścicielom? Jaki udział we własności powinien otrzymać dawny właściciel ziemi, a jaki obecni użytkownicy budynku?” Hoppe nie pozostawia pytania bez odpowiedzi: „W takim wypadku jedynym rozwiązaniem jest liczyć na to, że strony sporu będą w stanie osiągnąć kompromis”.
Hoppe na koniec rozważa także prywatyzację w państwach o gospodarce mieszanej, czyli w najbardziej obecnie rozpowszechnionym modelu ustrojowym. Hoppe pisze:
„W takim przypadku również zastosujemy zasadę mówiącą, że własność publiczną należy zwrócić — jako własność prywatną — tym, którzy ją rzeczywiście ufundowali. Według tej zasady tytuły własności należy przypisać prywatnym producentom i pracownikom, proporcjonalnie do wysokości podatków, które w przeszłości zapłacili. Publiczni zarządcy i pracownicy powinni zostać wykluczeni. Wszystkie rządowe biura i pałace musiałyby zostać opuszczone przez obecnych użytkowników. Tylko dzięki funduszom sektora prywatnego — dzięki właścicielom przedsiębiorstw i ich pracownikom — własność publiczna istnieje, a wynagrodzenia w sektorze publicznym są wypłacane. W związku z tym pracownicy publiczni wprawdzie mogą zachować swoją własność prywatną, ale nie mają prawa do zarządzanej i użytkowanej przez nich własności publicznej”.
Jeszcze inną koncepcję zaproponował Kevin Carson w „Ekonomii politycznej mutualizmu”:
„Mutualiści preferują pewną metodę «prywatyzacji» rządowych funkcji, polegająca na oddaniu ich pod kontrolę społeczną, a nie państwową. Przekłada się to na zdecentralizowanie ich aż do poziomu sąsiedztwa lub innego lokalnego oraz umieszczenie ich pod bezpośrednią kontrolą swych klientów. Ostatnim etapem tego procesu powinno być całkowicie dobrowolne pobieranie opłat za usługi”.[8]
Jak to zrobić?
Z przedstawionych teorii wyłania się już pewien obraz, choć wciąż pozostają pewne problemy do rozwiązania. Przede wszystkim nie rozstrzygnęliśmy jeszcze jak technicznie rozwiązać kwestię uspołeczniania państwowego majątku. Ten problem dostrzegał również Hoppe: „Jak po rozdzieleniu udziałów we własności publicznej płatnicy netto mieliby przejąć tę własność i zacząć sprawować nad nią kontrolę jako prywatni właściciele?”. Oczywiście pytania nie pozostawia bez odpowiedzi:
„Powrót do koncepcji pierwotnego zawłaszczania pozwoliłby przezwyciężyć tę trudność. Tytuły własności w rękach podatników netto to nie tylko zbywalne bony. Pozwoliłyby właścicielom objąć we władanie uprzednio publiczną, a obecnie opuszczoną własność. Własność publiczna ponownie zostałaby wystawiona do pierwotnego zawłaszczenia, a tytuły własności stanowiłyby roszczenia do opuszczonej własności publicznej. Każdy mógłby wykorzystać swoje tytuły do konkretnych składników własności publicznej i ogłosić się ich właścicielem. Właścicielem konkretnego dobra zostałby ten, kto uczyni to jako pierwszy. Zapewniamy w ten sposób, że praktycznie cała własność publiczna byłaby natychmiast objęta w posiadanie przez nowych właścicieli. W szczególności możemy liczyć na to, że przynajmniej na początku większość dóbr publicznych wejdzie w posiadanie ludzi mieszkających niedaleko od nich, którzy są najlepiej zorientowani w ich wartości i potencjalnej produktywności. Ponadto, wartość poszczególnych udziałów spada wraz ze zgłaszaniem się kolejnych posiadaczy tytułów do tej samej konkretnej własności”.
Oczywiście nie wiemy co spowodowałoby inicjację procesu powszechnej prywatyzacji. Mogłaby to być odgórna reforma libertariańskich polityków, którzy wygrali wybory i objęli rządy w państwie, mogłaby to być rewolucja zbrojna, a mogłyby to też być pokojowe zmiany wynikające z transformacji kulturowej. Jedno jest pewne: społeczeństwo byłoby świadome, że rozpoczyna się proces prywatyzacji.
Po pewnym czasie zgłosiłoby się sporo osób z mniej lub bardziej uprawomocnionymi roszczeniami. Mogłyby to być zeznania podatkowe ze wszystkich lat, potwierdzenie zameldowania, historia opłacania składek na ubezpieczenia społeczne, udokumentowana historia pracy w danym zakładzie, dowody częstego użytkowania danego mienia, faktury, paragony itp. W niektórych przypadkach możliwe, że znaleźliby się spadkobiercy właścicieli jeszcze sprzed dekretu Bieruta, którzy byliby w stanie udokumentować, że własność należy do nich. Następnie w razie większych konfliktów (np. dużej liczby osób roszczących sobie prawa do jednego tytułu własności) sprawa zostałaby przekazana sądom arbitrażowym. W przypadku większych zakładów uwłaszczano by zapewne całe duże grupy osób, więc przedsiębiorstwa automatycznie stawałyby się spółdzielniami lub spółkami akcyjnymi.
Uczciwy dobór nowych właścicieli dotychczasowej własności publicznej powinien opierać się o takie kryteria jak:
– wysokość wpłaconych podatków
– staż pracy
– miejsce pracy (sektor publiczny czy prywatny?)
– roszczenia na mocy dziedziczenia (reprywatyzacja)
– miejsce zamieszkania (nie ma sensu przydzielać mieszkańcom Rzeszowa własności publicznej mieszczącej się w Szczecinie)
– stopień zaangażowania w proces prywatyzacji (jeżeli komuś nie będzie się chciało procesować w sądzie, to nic nie dostanie)
– stopień wykorzystywania danego dobra (czyli prywatyzacja przez uwłaszczenie użytkowników danego dobra publicznego).
O ile uspołecznienie gminnej szkoły w ten sposób byłoby relatywnie proste, o tyle dużo trudniej wyobrazić sobie uwłaszczenie np. autostrad. Kto powinien otrzymać tytuł własności do autostrady A4? Ile osób miałoby dostać swój przydział? W jaki sposób to przeprowadzić? Wydaje się, że najlepszą metodę rozwiązania tego problemu znalazł Kevin Carson. Poprzez coraz większą decentralizację i przekazywanie majątku państwowego na coraz niższe szczeble samorządnych społeczności, dojdziemy w końcu do tego, że autostradę będą posiadały województwa, przez które ona przebiega. Jeżeli każdej gminie damy możliwość odłączenia się od województwa i zbycia swoich udziałów oraz każdemu mieszkańcowi możliwość odłączenia się od gminy i sprzedaży swoich udziałów we własności wspólnej, to automatycznie dojdziemy do tego, że drogi i inne, duże składniki mienia państwowego będą posiadane przez spółki akcyjne.
Zarządzanie tego typu spółkami opisał Hoppe:
„Jeżeli nie ma ustalonej zgodności zamiarów i poglądów, taka współwłasność wymaga mechanizmu podejmowania decyzji w sprawie przyszłego rozwoju drogi. Przypuśćmy, że decyzje na temat drogi będą podejmowane większością głosów współwłaścicieli, podobnie jak to ma miejsce w spółkach akcyjnych. Może się wydawać, że taki zarząd większości będzie powodować konflikty, jednak w tym przypadku wcale tak nie musi być. Każdy współwłaściciel, który nie jest zadowolony z decyzji podejmowanych przez większość i który jest przekonany, że ciężar narzucony przez większość jest większy niż korzyści, które może czerpać ze swojej (częściowej) własności drogi, może w każdej chwili «zostawić» taki interes. Może sprzedać swój udział we własności komuś innemu, otwierając drogę do koncentracji tytułów własności, być może nawet w ręce jednej osoby”.
Dalej Hoppe dodaje:
„Zasadniczo odmienna jest sytuacja właścicieli drogi, gdy nie mają możliwości wycofania się, czyli gdy nie mogą sprzedać swoich udziałów bez utraty prawa do używania drogi. W taki właśnie sposób z definicji funkcjonuje druga opcja, własność «publiczna». […] Rząd zarządzający drogą nie pozwala, by wyborcy, czyli ludzie rzekomo będący równoprawnymi współwłaścicielami drogi, sprzedawali swoje udziały (co czyni z nich przymusowych właścicieli, nawet jeżeli woleliby zbyć swoje udziały)”.
Przedstawione przeze mnie wyżej rozwiązanie, polegające na przekazaniu majątku państwowego na własność mieszkańcom przyczyniłoby się do znacznej poprawy funkcjonowania spółek komunalnych. Teoretycznie moja propozycja nie powoduje żadnych zmian, ale praktycznie powoduje bardzo wiele. Obecnie każdy może zagłosować raz na 4 lata na polityków lokalnych, którzy wybierają wszystkich zarządców do wszystkich spółek miejskich/gminnych. Natomiast zgodnie z moim postulatem jako współwłaściciel każdy miałby możliwość powoływania i odwoływania zarządów każdej spółki oddzielnie w tym momencie, w którym jest to konieczne (niekoniecznie raz na 4 lata). Co więcej, każdy mógłby swoje udziały zbyć, jeśli byłby niezadowolony z działań spółki lub wykupić większe udziały, jeśli chciałby mieć większy wpływ na wybór zarządcy. Dzięki temu zasoby byłyby lepiej alokowane (w bardziej satysfakcjonujący dla wszystkich sposób).
Oczywiście przeciwnicy przedstawionej propozycji mogą argumentować, że jej realizacja jest zbyt czasochłonna, kosztowna i arbitralna. Na ten zarzut można odpowiedzieć, że po to są prywatne firmy, żeby rozwiązywać nawet najtrudniejsze problemy techniczne. Skoro udało się zbudować samoloty, autostrady, rakiety kosmiczne, komputery i inne cuda, to chyba uda się odnaleźć sposób na ustalenie, kto co powinien dostać? Nie trzeba tego robić w krótkim czasie. Można rozłożyć na lata, jeśli zajdzie taka potrzeba. Co nagle to po diable. Koszty będą ponosili sami zainteresowani. Jak ktoś nawet palcem nie kiwnie, żeby otrzymać coś, co należy do niego, to tylko i wyłącznie jego strata. Oczywiście na pewno dochodziłoby do nadużyć i niektóre procesy ciągnęłyby się latami, ale to jest nieuchronne przy operacjach o tak olbrzymiej skali.
Sceptycy mogą również stwierdzić, że problemem tego rodzaju rozwiązania jest biurokracja potrzebna do zliczenia tej masy danych, co w praktyce wymagałoby utrzymania struktur państwowych, na czele z tymi odpowiedzialnymi za zbieranie i utrzymywanie danych statystycznych. Ten argument również uważam za chybiony, ponieważ proponuję, żeby nowi właściciele sami zajmowali dotychczasową własność publiczną. W razie konfliktu miałoby dochodzić do dowodzenia praw przed sądem arbitrażowym. Nie trzeba do tego żadnych służb państwowych i biurokracji. Konkurencja wśród sędziów, wśród różnych sposobów przeprowadzania prywatyzacji i dowodzenia swoich praw oraz zbierania odpowiedniej dokumentacji i ustalania poziomu istotności różnych danych spowodowałaby najbardziej optymalne rozwiązanie problemu prywatyzacji, bez konieczności odwoływania się do państwa, którego z założenia chcemy się pozbyć (lub przynajmniej zminimalizować). Byłyby pewne tarcia w okresie przejściowym, ale większość spraw zostałaby rozwiązana prawdopodobnie bez groźniejszych konfliktów.
Czy powinniśmy spłacać dług publiczny?
Zwolennicy prywatyzacji przez sprzedaż zwracają uwagę również na kolejny problem: jeżeli pozwolimy ludziom wziąć sobie własność państwową za darmo, to za co spłacimy dług publiczny? Rozwiązanie jest dziecinnie proste: nie spłacać go wcale! Większość wolnościowców reaguje w tym momencie oburzeniem zmieszanym ze zdziwieniem, podając szereg argumentów z dziedziny etyki i ekonomii przeciwko odmowie spłaty długów.
By odpowiedzieć na te zarzuty, warto wyobrazić sobie następującą, hipotetyczną sytuację: ktoś (A) pożyczył pieniądze innemu ktosiowi (B) pod zastaw mienia trzeciego ktosia (C), który się pod umową pożyczki nie podpisywał. Czy ta umowa jest ważna i czy C jest zobowiązany do oddania swojej własności w ręce A? Raczej wszyscy powinniśmy się zgodzić, że nie. W tym momencie wystarczy sobie uzmysłowić, że A to banksterzy świadomi tego, skąd państwo bierze pieniądze, B to rząd, a C to podatnicy podlegli rządowi B oraz ich dzieci.
Oddajmy znów głos Murrayowi Rothbardowi, który w artykule „Nieuznawanie długu publicznego” zauważył:
„Transakcje zaciągania długu publicznego i prywatnego znacznie się […] różnią. Zamiast sytuacji, w której wierzyciel o niskiej preferencji czasowej wymienia pieniądze na przyrzeczenie spłaty w przyszłości złożone przez dłużnika z wysoką preferencją czasową, rząd otrzymuje pieniądze od kredytodawców, a obie strony transakcji wiedzą, że pieniądze na spłatę długu będą pochodziły nie z kieszeni lub zaskórniaków polityków i biurokratów, lecz z grabieży portfeli i torebek nieszczęsnych podatników, poddanych władzy państwa. Rząd uzyskuje pieniądze za pomocą wymuszenia — podatku; kredytujący władzę nie są bynajmniej niewinni, wiedzą, że ich przychody będą pochodziły z takiego właśnie wymuszenia. Kredytodawcy państwa przekazują pieniądze rządowi, żeby móc wziąć udział w podziale przyszłych łupów z grabieży. Jest to przeciwieństwo wolnego rynku, prawdziwie dobrowolnych transakcji. Strony układają się co do przyszłego współuczestnictwa w naruszaniu praw własności innych ludzi. Obie strony zawierają kontrakty dotyczące własności innych ludzi i obie powinny tego procederu zaprzestać. Kontrakt zaciągnięcia długu publicznego nie jest prawidłową umową. Taki kontrakt nie różni się zbytnio od umowy pomiędzy złodziejami rozdzielającymi łupy jeszcze przed dokonaniem kradzieży”.[9]
Mateusz Machaj w tekście „Czy państwo polskie powinno spłacać długi?” tłumaczy:
„Wierzyciel ma prawo przechwycić własność w celu spłaty zobowiązania, ale tylko własność, która faktycznie należy do spółki. Bank nie ma na przykład prawa iść do klientów spółki i żądać od nich zapłaty. Nie może konfiskować majątku posiadanego przez osoby trzecie, które nie podlegały pod własnościowe relacje wierzyciela i dłużnika. Mało tego, gdyby bank zaczął konfiskować własność posiadaną przez osoby trzecie bez oparcia tego o jakąkolwiek umowę, zostałby, w sposób całkiem słuszny, określony zwykłym złodziejem”.[10]
Dalej fundator polskiego Instytutu Misesa podkreśla:
„Dodajmy inna istotną rzecz – rozdzieranie szat i wykrzykiwanie oburzenia w sytuacji bankructwa spółki «a kto ma zapłacić te zobowiązania?» jest kompletnie poza obszarem własności innych ludzi. Może się zdarzyć taka sytuacja, że spółka zoo bankrutuje, a pokrywa tylko 10% zobowiązań wobec wierzycieli. Wtedy można rozdzierać szaty i protestować, jaka to skandaliczna sytuacja, że ogromna część wierzycieli nie została zaspokojona. Jest jednakże różnica między wyrażeniem oburzenia, a propagowaniem tezy, że właśnie dlatego, iż te 90% nie zostało spłacone, to powinno się okraść innych ludzi, aby zaspokoić wierzycieli”.
Machaj obrazowo streścił swoje rozważania w zdaniu:
„Nie ma żadnego rozsądnego prawnika na świecie, który twierdziłby, że pani Kasia z Białegostoku powinna spłacać zobowiązania właśnie upadłej spółki X, z którą nie podpisała żadnej umowy.” Na koniec odniósł się do sytuacji podatników: „Żaden z nich nie podpisywał żadnej umowy, że zaciąga jakiś dług lub decyduje się go za jakiś czas spłacić. Mało tego, żaden z nich nie otrzymał własności, która jest obciążona hipoteką na rzecz spłaty zobowiązań państwowych”.
Argumenty moralne zwolenników spłaty długów państwa wyśmiał David Henderson w artykule „Czy niewypłacalność powinna być unikana za wszelką cenę?”:
„Bruce Bartlett, w książce The Benefit and the Burden («Świadczenia i obciążenia»), dotyczącej kwestii podatków, pisze, że »niewypłacalność stanowiłaby rażącą, niemoralną kradzież bilionów dolarów tym, którzy w dobrej wierze pożyczyli pieniądze rządowi federalnemu«. Recenzując książkę, skomentowałem: »Naprawdę? Gorszym działaniem jest niespłacenie wierzycieli, którzy świadomie podjęli ryzyko, niż wyciąganie na siłę pieniędzy od podatników, którzy nie mają żadnego wyboru?«”.[11]
Rozważania dotyczące moralności repudiacji długu publicznego trafnie podsumował John P. Cochran w tekście „Etyka nieuznania długu publicznego”:
„jako podatnik, nie pożyczasz żadnych środków finansowych, nie wydajesz żadnych środków finansowych i nie masz moralnego obowiązku żadnych środków finansowych spłacać”.[12]
Warto przy tym podkreślić, że powyższe rozważania dotyczą jedynie pożyczek udzielanych rządowi dobrowolnie. Istnieje przy tym bardzo duża grupa ludzi, która została do udzielenia „kredytu” zmuszona. Są to przede wszystkim płatnicy składek ZUS. „Ubezpieczenia” społeczne są w rzeczywistości właśnie taką przymusową pożyczką w zamian za mglistą obietnicę świadczeń emerytalnych w przyszłości. Oczywiście te zobowiązania wciąż pozostają w mocy i płatników ZUS należy potraktować tak samo jak podatników ponoszących inne koszty działalności państwa.
Czy nieuznanie długu doprowadzi do katastrofy?
Jednak nawet jeśli już zgodzimy się, że wymaganie od obywateli spłaty długu, którego nie zaciągali, jest nieetyczne, to często podnoszone są argumenty ekonomiczne: jednostronne umorzenie zadłużenia natychmiast spowodowałoby spadek ratingów naszego kraju do poziomu śmieciowego, co zmniejszyłoby zdolność kredytową i odstraszyło inwestorów od lokowania pieniędzy w Polsce. Od razu jawi się nam przed oczyma wizja głębokiego kryzysu gospodarczego. Dlatego spłatę długu uznaje się ostatecznie za przykrą konieczność.
Na te zarzuty znowu trafnie odpowiedział Rothbard:
„Oprócz wspomnianego powyżej argumentu o świętości umów, który miałby podważać sensowność nieuznawania długu publicznego, ekonomiści twierdzą, że odmowa spłaty długu będzie katastrofą, bo nikt nigdy nie będzie już chciał pożyczać takiemu rządowi pieniędzy. Rzadko jednak brano pod uwagę słuszność kontrargumentu: dlaczego więcej prywatnego kapitału miałoby znikać w budżetach rządowych? To właśnie utrudnienie zaciągania długów w przyszłości jest jednym z najpoważniejszych argumentów za odmową spłaty długu, oznaczałoby to bowiem wyschnięcie jednego z głównych źródeł niszczenia oszczędności obywateli. Chcemy bowiem, by prywatne oszczędności i inwestycje były wysokie oraz by rząd był oszczędny i niewielki. Ludzie mogą wzbogacić się tylko wtedy, gdy ich rząd zbiednieje”.
W podobnym tonie wypowiada się Mateusz Machaj:
„Niewątpliwie niespłacenie długów będzie oznaczało to, że wiarygodność kredytowa państwa polskiego spadnie do zera. Nie jest to jednak powód do zmartwienia, a wprost przeciwnie, powód do otworzenia szampana. Po pierwsze, oznacza to, że politycy nie będą już mogli pożyczać pieniędzy na poczet realizacji swoich wydumanych projektów. Po drugie, nie będzie się z tym wiązało dalsze wyzyskiwanie obywateli w przyszłości (aby spłacać te zaciągnięte długi). Po trzecie zaś, w ogóle nie będzie istniał problem zaspokajania wierzycieli”.
Machaj odniósł się również do problemu spadku wiarygodności kredytowej obywateli wraz z obniżaniem się ratingów rządu, któremu podlegają. Ekonomista zauważył jednak, że zadłużenie publiczne, a długi prywatne, to dwie zupełnie różne i niezwiązane ze sobą sprawy
„Wszystkie długi zaciągane przez prywatne instytucje pozostają ważne i są spłacane w oparciu o zawarte umowy.” W związku z tym repudiacja długu publicznego: „w żaden sposób nie dotknie […] wierzycieli, którzy finansowali sektor prywatny i to w oparciu o autentyczne umowy, w których wiadomo kto za co odpowiada i żadna ze stron nie jest gangsterem gwarantującym swoją zdolność kredytową tym, że w przyszłości obrabuje dzieci swoich niewolników”.
Odmowa spłaty w prawie międzynarodowym
Co więcej, odmowa spłaty długu publicznego ma podstawy nie tylko w etyce i ekonomii, ale również w prawie międzynarodowym. Doktryna prawna z tym związana została zapoczątkowana w 1927 roku przez profesora prawa w Instytucie Nauk Politycznych w Paryżu Alexandra Sacka w pracy „Wpływ transformacji państw na ich zadłużenie publiczne i inne zobowiązania finansowe: traktat prawny i finansowy”[13]. Sack pisał:
„Jeśli władza despotyczna przyjmuje dług nie według potrzeb i interesów państwa, ale by umocnić swój reżim despotyczny, by gnębić społeczeństwo, które z nim walczy, ten dług jest haniebny dla całego społeczeństwa. Ten dług nie jest obligatoryjny dla narodu: to dług reżimu, dług osobisty władzy, która ją zakontraktowała, w efekcie znika on razem z upadkiem tej władzy”.
Bardzo podobnie wyraził to Rothbard:
„Zastanówcie się nad tym: dlaczego biedni i doświadczeni przez los obywatele Rosji lub Polski lub innych postkomunistycznych państw mieliby być zobowiązani wypełnić transakcje dłużne zawarte przez ich byłych komunistycznych władców? W sytuacji komunizmu niesprawiedliwość jest oczywista: obywatele walczący o wolność i wolnorynkową gospodarkę mają zostać opodatkowani, by spłacić długi zaciągnięte przez poprzednią, znienawidzoną klasę rządzącą. Niesprawiedliwość różni się jedynie co do stopnia, jeśli chodzi o «normalny» dług publiczny. Dlaczego bowiem komuniści w Związku Radzieckim mieliby odpowiadać za długi obalonych przez siebie carskich rządów? Dlaczego my, Amerykanie borykający się z dniem codziennym, mamy spłacać długi poprzednich elit rządzących? Jednym z argumentów przeciwko wypłacaniu czarnym odszkodowań za niegdysiejsze niewolnictwo jest fakt, że obecnie żyjący nie byli posiadaczami niewolników. Podobnie my, żyjący, nie braliśmy udziału w transakcjach zaciągania tak przeszłych, jak i obecnych długów przez polityków i biurokratów w Waszyngtonie”.
O ile ONZ niespecjalnie przejmuje się rozważaniami etycznymi Rothbarda, o tyle doktryna Sacka została powszechnie przyjęta w prawie międzynarodowym. Artykuł 103 Karty Narodów Zjednoczonych głosi:
„W razie sprzeczności pomiędzy obowiązkami członków Narodów Zjednoczonych, wynikających z niniejszej Karty, a ich obowiązkami wynikającymi z jakiegoś innego porozumienia międzynarodowego, pierwszeństwo będą miały ich obowiązki wynikające z niniejszej Karty”[14]. Wśród tych obowiązków znajdują się: „podniesienie stopy życiowej, pełne zatrudnienie oraz warunki postępu i rozwoju gospodarczego i społecznego”.
Raczej ciężko o warunki postępu i rozwoju gospodarczego i społecznego, gdy podatnicy muszą ponosić koszty zobowiązań zaciągniętych przez kasty rządzące.
Z kolei artykuł I Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych z 1966 r., przyjętego przez wszystkie kraje europejskie, głosi:
„W żadnym przypadku nie można pozbawiać narodu jego własnych środków egzystencji”[15]. Czym jest nałożenie na obywateli jarzma spłaty długu publicznego, jeśli nie właśnie pozbawianiem środków egzystencji?
Przepisy te były w późniejszych czasach doprecyzowywane w odniesieniu do zadłużenia publicznego. Rezolucja Rady Praw Człowieka Narodów Zjednoczonych z 23 kwietnia 1999 r. stwierdza, że „zapewnienie podstawowych praw ludności zadłużonego kraju do żywności, mieszkania, zatrudnienia, edukacji, usług zdrowotnych i zdrowego środowiska nie może być podporządkowane wdrażaniu polityk dostosowania strukturalnego i reform gospodarczych związanych z długiem”[16]. Więcej prawnych argumentów za repudiacją zadłużenia publicznego dostarcza belgijski Komitet na rzecz Anulowania Nieprawowitych Długów (CADTM), do którego strony internetowej odsyłam wszystkich zainteresowanych tematem[17].
Pozytywne przykłady repudiacji długu
Skoro uporaliśmy się z teorią moralną i ekonomiczną oraz udowodniliśmy, że nieuznawanie długu ma podstawy prawne, to pozostaje jeszcze ostatni zarzut: a co z praktyką? Nawet, jeśli dokonamy repudiacji długów zagranicznych, to natychmiast inne państwa wypowiedzą nam wojnę lub nałożą surowe sankcje gospodarcze w obronie swoich interesów. Czy istnieje choćby jeden przykład, gdy jakieś państwo zwyczajnie odmówiło spłaty długu i nie podniosło żadnych negatywnych konsekwencji?
Istnieje wiele takich przykładów, których dostarcza Dariusz Zalega w doskonałym artykule „Jak wygrać z długiem?”[18]. Na początek wspomina o argentyńskiej drodze do wyjścia z kryzysu gospodarczego lat 2001-2002:
„Prezydent Nestor Kirchner postawił wierzycielom ultimatum: płacimy 30% wartości długu, albo nic. Zawarto porozumienie, a w ciągu kolejnych lat wzrost gospodarczy Argentyny, pozbawionej jarzma długu, sięgał 8%. Podobnie postąpiła Rosja w 1998 r. ogłaszając jednostronnie moratorium na spłatę swych długów – i również dobrze na tym wyszła”.
Dalej mowa jest o Ekwadorze:
„W 2007 r., kilka miesięcy po wyborze na prezydenta, Rafael Correa – pod presją organizacji społecznych – przystąpił do audytu chronicznego długu tego latynoamerykańskiego kraju. Okazało się, że wiele kredytów zostało przyznanych z pogwałceniem podstawowych norm prawa międzynarodowego. W listopadzie 2008 r. Ekwador zawiesił więc spłatę części długów, odkupując wkrótce za 900 mln dolarów dług warty 3,2 mld dolarów. Jeśli weźmie się pod uwagę odsetki, jakich w związku z tym Ekwador nie musi już płacić, oszczędności ekwadorskiego budżetu wyniosły 7 mld dolarów”.
Historii sukcesu gospodarczego spowodowanego m.in. odmową spłaty zadłużenia publicznego nie musimy daleko szukać. Wystarczy spojrzeć za zachodnią granicę:
„Pisząc o Niemczech, należy pamiętać […] o tym, iż szybki rozwój tego kraju po II wojnie światowej był możliwy dzięki anulowaniu niemieckich długów wojennych o 51% w ramach Porozumienia Londyńskiego z 1953 r.”.
Pozytywne skutki repudiacji długu publicznego potwierdzają również wyniki badań Eduardo Levy Yeyati i Ugo Panizza, ekonomistów pracujących dla Międzyamerykańskiego Banku Rozwoju, opublikowane przez Journal of Development Economics[19]. Autorzy po przyjrzeniu się 40 przypadkom państw, które w różnym czasie zawiesiły spłatę długu stwierdzili: „Okresy zawieszenia spłat oznaczały początek odnowy gospodarczej”.
Rozkulczykowanie kulczyków…
Kolejna rzecz, która nieodłącznie wiąże się z prywatyzacją, to kwestia rozliczenia klas rządzących. Etatyzm to gra o sumie zerowej lub ujemnej: na łupieniu podatników ktoś zawsze zyskuje. Logiczną konsekwencją przyjęcia libertariańskiej etyki jest nałożenie na złodziei i oprawców obowiązku zadośćuczynienia swoim ofiarom. W poprzednich rozdziałach ustaliśmy, kto jest w systemie ofiarą i komu przysługuje prawo do rekompensaty za grabież. Pozostaje zatem odpowiedzieć na pytanie, kto jest oprawcą, czyli kto powinien zapłacić ofiarom za doznane krzywdy.
Standardową odpowiedzią na to pytanie jest państwo. Podatnikom należy przekazać majątek państwowy. Czy jednak wszystkie środki uzyskiwane z podatków były lokowane w rozbudowę własności publicznej? A co z przymusową redystrybucją, składającą się z ogromu transferów od płatników podatków netto do beneficjentów rządowych subsydiów? Czy ludziom, którzy czerpali korzyści z krzywdy innych, należy darować?
Zacytujmy znowu Rothbarda. Po opisaniu procesu przekazania własności publicznej w ręce podatników Rothbard pisze:
„Tę samą zasadę należy zastosować w przypadku nominalnie «prywatnej» własności, która w rzeczywistości pochodzi od Państwa jako efekt nieustającego lobbowania. Uniwersytet Columbia, dla przykładu, którego niemal dwie trzecie przychodów pochodzi od rządu, można nazwać «prywatnym» collegem tylko z ironicznym uśmieszkiem. Zasługuje on na podobny koniec w postaci szlachetnego czynu konfiskaty. A jeśli Uniwersytet Columbia, co z General Dynamics? Co z gromadą korporacji, nieodłącznych części kompleksu militarno-przemysłowego, które nie tylko otrzymują ponad połowę, a czasem praktycznie całość swoich przychodów od rządu, lecz także uczestniczą w aktach masowego morderstwa? Jakie jest ich prawo do własności «prywatnej»? Mniej niż zero, bez wątpienia. Ci gorliwi lobbyści o kontrakty i subsydia, jako współzałożyciele państwa garnizonowego, zasługują na konfiskatę i przywrócenie ich własności prawdziwemu sektorowi prywatnemu z największym możliwym pośpiechem. Stwierdzić, że ich własność «prywatna» musi być respektowana to stwierdzić, że własność koniokrada i mordercy musi być «respektowana»”.
Większość wolnościowców raczej z oburzeniem zareagowałaby na myśl, że można skonfiskować czyjś majątek prywatny i rozdać go podatnikom. Sceptyków uspokoić może przypadek opisany przez Stanisława Wójtowicza w tekście „Czy powinniśmy rozkulczykować kulczyków?”:
„Wyobraźmy sobie, że do […] osoby idącej ulicą z telefonem ktoś podbiega, wyrywa jej telefon i daje go jakieś osobie trzeciej, mówiąc: «Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!». Czy okradziona osoba ma prawo odebrać telefon obdarowanemu? Oczywiście. To, że ktoś zabrał należącą do mnie rzecz i przekazał komuś innemu (nawet jeśli ten ktoś nie był świadomy, skąd ta rzecz pochodzi), nie zmienia fundamentalnego faktu, że mam tytuł własności do tej rzeczy. Jeśli więc państwo zabrałoby A jego własność i przekazało B, B miałby obowiązek oddać tę własność A”.[20]
Problem w tym, że tak jak wszyscy płacimy podatki, tak wszyscy coś od państwa dostaliśmy: nie tylko granty, dotacje, subsydia, zasiłki, rozmaite świadczenia pieniężne czy specjalne przywileje, ale również „darmowe” usługi: edukację, opiekę medyczną, ochronę policji i wojska itd. Jak obliczyć, kto ile dostał, kto ile zapłacił, czyli kto ma wypłacić rekompensatę, a kto ją otrzymać?
Na potrzeby niniejszych rozważań pozwoliłem sobie stworzyć wzór, za pomocą którego można byłoby obliczać wartość zadośćuczynienia, które jednostki powinny otrzymać lub wypłacić innym. Wzór jest jedynie uproszczeniem i nie należy stosować się do niego restrykcyjnie. Chodzi jedynie o wyznaczenie kierunku, pomoc w odnalezieniu drogi do wymierzenia sprawiedliwości.
X = P + S – D – R
gdzie:
X = suma otrzymanego zadośćuczynienia lub, w przypadku wartości ujemnej, skonfiskowanego mienia
P = suma wpłaconych podatków
S = suma utraconych zysków z powodu regulacji
D = suma otrzymanych dotacji, zasiłków, grantów, pensji urzędniczych itd.
R = suma zysków wynikających z tłumienia konkurencji regulacjami
Oczywiście S i R są niemożliwe do intersubiektywnego porównania, ale można je spróbować choćby oszacować biorąc pod uwagę jedynie najbardziej ewidentne i najłatwiejsze do udowodnienia przypadki (np. firmy wchodzące w skład PIK musiałyby zapłacić tym, które stracą na wprowadzeniu jednolitej ceny książki, co można zbadać na podstawie zmian w obrotach branży).
Aby wolne społeczeństwo nie pogrążyło się w chaosie rewizjonizmu i wojny domowej, należałoby przyjąć zdroworozsądkową zasadę domniemania prawomocności tytułów własności. Przywołując znowu słowa Wójtowicza
„osoby, które znajdują się w fizycznym posiadaniu jakichś dóbr lub posiadają do nich tytuł własności zdobyty w nielibertariańskich warunkach (np. we współcześnie istniejącym państwie), mają prawo własności do tych dóbr, o ile nie udowodnimy im, że weszły w ich posiadanie niezgodnie z libertariańskimi zasadami”.
Często przy okazji tego typu dyskusji pojawia się argument, że przecież każdy otrzymuje coś od państwa – choćby możliwość korzystania bezpłatnie z dróg i chodników. Warto zatem podkreślić, że jest wyraźna różnica między korzystaniem z dóbr dostarczanych niemal wyłącznie przez państwo i bez których ciężko jest funkcjonować we współczesnym świecie, a świadomym wyciąganiem ręki po dobra, bez których jest się w stanie przeżyć i które można bez większego trudu zdobyć w uczciwszy sposób.
…czyli rzecz o libertariańskiej teorii klas
Koncepcja uspołecznienia majątku państwa oraz skonfiskowanie zagrabionego mienia beneficjentom podatkowej grabieży i przekazanie go ofiarom idealnie wpisuje się w libertariańską teorię klas, która pozwala wyjaśnić cały ten proces i uzasadnić jego motywy. Teoria klas? Większości ludzi to pojęcie kojarzy się wyłącznie z marksistowskimi bredniami o wojnie „klas pracujących” z kapitalistami. Tymczasem libertarianie posiadają swoją własną teorię walki klas, a nawet kilka konkurencyjnych teorii.
Skorzystam tutaj z, moim zdaniem, najdoskonalszego opracowania tego tematu autorstwa Krzysztofa Śledzińskiego. W obszernym artykule „Ku libertariańskiej teorii klas” pisze:
„Społeczeństwo dzieli się na dwie klasy: wyzyskujących i wyzyskiwanych. Wyzyskujący, potrójna spirala władzy, spajają trzy, pozornie antagonistyczne grupy: państwowcy (statokracja), finansowe elity (plutokracja) i inteligencja (nookracja)”.[21]
Dalej Śledziński zauważa:
„Pierwotną kategorią jest państwo – powstałe drogą podboju […] dzięki swojej immanentnej cesze, jaką jest monopol na stosowanie siły i przemocy, umacniające swoją władzę i rozszerzające ją na coraz to nowe terytoria. Wyzysk pojawił się właśnie wtedy: statokraci narzucali poddanym przymusowe daniny i inne ciężary (również w formie «konfiskaty» czasu), atakowali sprzeciwiających się i dusili wszelką opozycję. Pojawiły się również pierwsze wywłaszczenia pokonanych na korzyść zwycięzców”.
Następnie:
„[d]alszy rozrost machiny państwowej dokonał się dzięki pojawieniu się grupy, która, sama niezaangażowana w państwo, widziała w nim najprostsze rozwiązanie swoich problemów. Finansowe elity, którym drogą wolnorynkową i metodami konkurencji nie udało się zdobyć monopolistycznej pozycji […] jako jedyne wyjście uznały skierowanie się do państwa i doprowadzenie do monopolizacji gospodarki drogą prawną lub państwową interwencją. Dopiero po zaprzęgnięciu państwa do tego procederu, stało się możliwe posunięcie wyzysku dalej, na nowe tory – mianowicie, wprowadzone zostały bariery wejścia na rynek […]zróżnicowano stawki podatkowe lub wręcz zaniechano pobierania podatków od grup wybranych przez państwo. W ten sposób, połączone siły państwa i elit finansowych doprowadziły do korporatyzacji gospodarki”.
I wreszcie:
„[o]statnie ogniwo wspomnianej spirali, intelektualiści, jest nie mniej istotne niż poprzednie dwa. […] Państwo […] nie może obyć się bez ideologii; zadaniem nookratów jest jej zapewnienie. Władza państwowa opiera się na masowym przyzwoleniu; jeśli państwo nie będzie w stanie zapewnić sobie przychylności ogółu, upadnie, gdyż straci poparcie. […] Ideologia […] służy indoktrynacji mas; sprawia, że ludzie w ogóle nie orientują się, iż są wykorzystywani. Zakonspirowana propagandyzacja ma być widoczna na każdym kroku, jej wszechobecność ma sprawiać wrażenie, że pogląd na rzeczywistość przez nią promowany jest jedynym i, co ważniejsze, jedynym słusznym”.
Teoria klas jest użyteczna przy rozważaniach dotyczących ewentualnej rewizji tytułów własności, ponieważ pozwala ją uzasadnić i umieścić w ramach społecznych. Libertarianie bez problemu dostrzegają ogromny wpływ polityczno-biurokratycznych elit państwa. Jednak znacznie rzadziej zdarza im się przyznać, że istnieją w społeczeństwie podmioty czysto prywatne, jak korporacje czy wpływowe ośrodki opinii, które aktywnie wspierają państwo w dokonywaniu grabieży oraz skwapliwie i świadomie korzystają z jej owoców. Dlatego uzasadnione jest wymierzenie tym podmiotom sprawiedliwości poprzez konfiskatę ich mienia i przekazanie ofiarom państwowej przemocy.
Duże korporacje otrzymują wiele korzyści z istnienia interwencjonizmu, spośród których można wymienić m.in.:
- Specjalne przywileje w postaci regulacji ochronnych. Przykładem są tu choćby niedawno lobbowane w rządzie: ustawa „apteka dla aptekarza” czy jednolita cena książki. Tego typu regulacje faworyzują konkretne branże lub czasem nawet pojedyncze firmy.
- Specjalne dotacje, subwencje, subsydia i inne transfery środków od podatników do konkretnych politycznie powiązanych kapitalistów. Do tej kategorii zaliczyć należy również preferencyjne kredyty i zamówienia publiczne.
- Bariery wejścia, czyli regulacje, które dotyczą wszystkich, ale w sposób szczególny uderzają w mniejsze podmioty i w tych, którzy dopiero rozpoczynają uczestnictwo w rynku. Przykładem są choćby przepisy prawa pracy, które uniemożliwiają niewykwalifikowanym pracownikom podjęcie pracy, sztucznie zawyżają podaż pracy (bezrobocie), co w konsekwencji prowadzi do tego, że ustatkowani posiadacze kapitału mogą dyktować warunki na rynku pracy. Inny przykład to mnogość przepisów ograniczających wolność gospodarczą, co w praktyce w większości przypadków uniemożliwia założenie działalności gospodarczej i dusi konkurencję w zarodku pozostawiając na rynku jedynie oligarchów.
- Selektywne ulgi podatkowe. Jeżeli rząd zwalnia z podatków jedynie określoną firmę lub branżę, to automatycznie zwiększa jej pozycję względem konkurencji.
- Brak konieczności zapłaty podatku VAT od transakcji wewnątrzkorporacyjnych (czyli np. usług księgowych świadczonych przez dział księgowy pozostałym działom w spółce) w przeciwieństwie do podobnych transakcji pomiędzy różnymi podmiotami, co faworyzuje duże podmioty.
- Zawiłość prawa sprzyjająca większym podmiotom, które stać na zatrudnienie sztabów prawników, księgowych, specjalistów BHP itp.
- Drenaż technologii za pomocą patentów.
- Przerzucanie kosztów działalności na społeczeństwo poprzez maksymalne wykorzystanie dóbr publicznych (transport, środowisko) zgodnie z zasadą: prywatyzacja zysków, uspołecznianie kosztów.
Często w tym momencie wspomina się, że pozycja korporacji może wynikać z efektu skali czy większego doświadczenia. Owszem. Jednakże korzyści skali pochodzą z akumulacji kapitału (finansowego, ludzkiego, społecznego, intelektualnego, know-how, technologicznego itp.) i jest to np. możliwość wybudowania większej fabryki, a nie zgromadzenie większej liczby atutów wynikających jedynie z przepisów.
Jednocześnie często w ruchu wolnościowym rozpowszechniany jest mit, jakoby roszczeniowe masy zasiłkobiorców z niższych warstw społecznych prześladowały przedsiębiorców. Członkowie niższych warstw społecznych (biedacy, niewykwalifikowani robotnicy itp.) w większości nie znaleźli się tam na własne życzenie. Zostali wpędzeni w biedę i uzależnieni od pomocy społecznej przez państwo.
Przeciętnego przedstawiciela biedoty nie czeka mnogość możliwości oferowanych przez wolny rynek. Zamiast tego czeka go droga przez mękę zaczynającą się w szkole publicznej, gdzie zostanie już na wstępie zniszczony przez 12 lat indoktrynacji, następnie trafi na rynek pracy, który jest całkowicie reglamentowany przez płacę minimalną, przywileje dla związków zawodowych, licencje zawodowe itp. i będzie w tym momencie skazany na całe życie pracy za wynagrodzenie umożliwiające jedynie przeżycie. Gdyby spróbował osiągnąć coś więcej, musiałby albo zdobyć jakieś poszukiwane na rynku kwalifikacje (co przy państwowym szkolnictwie wyższym jest prawie niemożliwe), żeby awansować na jakieś wyższe stanowisko, albo założyć i z sukcesem prowadzić własną firmę, co przy obecnym stopniu przeregulowania rynku jest bardzo mało prawdopodobne.
Istnieje tylko jeden poważny argument za wstrzymaniem się przed rewizją tytułów własności i jest nim pragmatyzm. Zapowiedź konfiskaty majątku wywołałaby natychmiast reakcję obronną beneficjentów podatków. Nie mając nic do stracenia broniliby oni wszelkimi środkami zagrabionej własności. Armia urzędników wspierana przez bogatych, wpływowych, korporacyjnych lobbystów stanowiłaby zbyt duże zagrożenie dla powodzenia planu prywatyzacji. Dlatego amnestia wydaje się pod tym względem uzasadniona.
Ku libertariańskiemu populizmowi
Podsumowując poprzednie rozdziały:
– prywatyzacji powinno się dokonać poprzez uspołecznienie państwowego majątku, czyli nieodpłatne przekazanie go w ręce podatników
– długu publicznego nie należy spłacać
– należy rozważyć konfiskatę mienia beneficjentów grabieży podatkowej.
Niezależnie od szczegółów przede wszystkim należy zapamiętać, że w prywatyzacji nie chodzi o to, żeby własność publiczna koniecznie na siłę znalazła prywatnego właściciela. Chodzi o sprawiedliwość. Jasno to wytłumaczył Rothbard:
„Alan Milchman, w czasach, gdy był błyskotliwym młodym libertariańskim aktywistą zwrócił jako pierwszy uwagę, że libertarianie dali się zwieść czyniąc swą główną dychotomią «rządowe» vs. «prywatne», gdzie to pierwsze jest złe, a to drugie dobre. Rząd, zauważył, nie jest w końcu jakimś mistycznym ciałem, lecz grupą jednostek, «prywatnych» nawet, operujących na zasadzie zorganizowanego gangu kryminalnego. To jednak oznacza, że mogą również istnieć «prywatni» przestępcy, a także ludzie bezpośrednio powiązani z rządem. Tym, czemu my libertarianie się w takim razie sprzeciwiamy jest nie rząd jako taki, lecz przestępczość, tym, czemu się sprzeciwiamy są niesprawiedliwe, kryminalne tytuły własności; tym, co popieramy jest nie własność «prywatna» sama w sobie, lecz sprawiedliwa, czysta, niewinna własność prywatna. To na sprawiedliwości a niesprawiedliwości, niewinności a przestępczości powinny się nasze wysiłki koncentrować”.
Prywatyzacja jest procesem koniecznym, rekompensatą nagromadzonych przez wieki etatyzmu krzywd. Tymczasem prywatyzacja jest fatalnie postrzegana przez Polaków. Opinię polskiego społeczeństwa w tej sprawie zbadał w 2009 roku CBOS zestawiając wyniki w raporcie „Prywatyzacja – oceny, skojarzenia, oczekiwania i obawy”[22]. Czytamy w nim, że: „Prywatyzacja kojarzy się ankietowanym głównie z wyprzedażą majątku narodowego (41% wskazań), korupcją, złodziejstwem i innymi nieprawidłowościami (35%), bezrobociem (34%)”. Nic dziwnego, skoro dotychczas prywatyzacja oznaczała sprzedanie za bezcen majątku przez lata budowanego za pomocą środków siłą odbieranych podatnikom, jakiejś jednej osobie, która nie miała z tym majątkiem nic wspólnego. W dodatku sprzedaży tej dokonywali ci sami politycy, którzy wcześniej rabowali podatników.
Masy często głosują za programami socjalnymi i wybierają polityków obiecujących im coś za darmo. Z nieufnością patrzą na propozycje wolnorynkowych reform gospodarczych, ponieważ kojarzą to z odebraniem czegoś, co im się należy. A paradoksalnie to właśnie libertarianie jako jedyni mogliby zaoferować faktyczny program redystrybucji na dużą skalę – rozdanie niezliczonych dóbr nagromadzonych przez państwo, tym razem autentycznie za darmo (taki program nie musiałby zostać sfinansowany w podatkach). Może to jest droga dla ruchu wolnościowego? Libertariański populizm: dla każdego mieszkanie, hektar ziemi i udziały w spółkach komunalnych. Któż by za tym nie poszedł?
Czy tego typu jednorazowe „zasiłki” rozdane przez libertarian byłyby duże? Państwo niestety większości zadanych krzywd nigdy już nie naprawi, ponieważ większość pobieranych środków była natychmiast transferowana do beneficjentów i konsumowana. Część jednak wciąż pozostaje w rękach rządu lub władz lokalnych w postaci ogromnej liczby ziemi, państwowych przedsiębiorstw, miejskich spółek komunalnych, infrastruktury drogowej, bogactw naturalnych itd.
Według „Sprawozdania o stanie mienia Skarbu Państwa” za 2014 rok przygotowanego przez ministerstwo skarbu majątek Skarbu Państwa wynosi 1 bln 75 mld zł[23]. W sprawozdaniu znajduje się kompletne zestawienie gruntów, budynków, spółek i wszelkich rzeczy mających wartość, a będących własnością państwa. W rozbiciu na poszczególne kategorie najwięcej warte są grunty – to aż 389 mld zł. Ziemia państwowa i samorządowa stanowią łącznie 38% powierzchni Polski. Drugie miejsce zajmują budynki i inne budowle. Wyceniono je na 201 mld zł. Z kolei akcje i udziały spółek należące do Skarbu Państwa warte są aż 136 mld zł.
W zestawieniu nie wzięto pod uwagę rezerw walutowych NBP aktualnie wynoszących 478 mld zł[24], zabytków oraz zasobów naturalnych. Nie wliczono również majątku samorządów. Tymczasem lokalne władze samej Warszawy dysponują mieniem o wartości 120 mld[25], Krakowa 59 mld[26], Poznania 20 mld[27], Olsztyna 4 mld zł[28]. Ciężko zliczyć majątek zebrany przez wszystkie województwa, powiaty, gminy, miasta i wsie. Biorąc pod uwagę, że w Polsce jest 16 województw, 314 powiatów, 66 miast na prawach powiatu oraz 2478 gmin, myślę, że spokojnie można założyć, że łącznie dysponują majątkiem o wartości co najmniej 300 mld zł.
Oczywiście tego typu wyceny są obarczone błędami i dokonanie prawidłowych szacunków jest niemożliwe na chwilę obecną. Można jednak przyjąć na potrzeby naszych rozważań, że majątek publiczny jest wart około 1,5 bln zł. W Polsce mieszka około 31 mln dorosłych osób[29] (nie liczę nieletnich, ponieważ za nich płacą podatki rodzice), z czego 2 mln pracuje na państwowych posadach[30] (ta grupa nie dostałaby zatem nic w ramach uwłaszczeń). Tak więc widzimy, że rozdysponowanie całego majątku państwowego przyniosłoby każdemu podatnikowi średnio ponad 50 tys. zł.
Oczywiście jest to jedynie wartość średnia – wiadomo, że starsi podatnicy dłużej grabieni przez państwo otrzymaliby więcej, a młodsi mniej. Wartość jest również zaniżona, ponieważ w obliczeniach dokonałem zaokrągleń na niekorzyść wyższego wyniku. Nie wziąłem także pod uwagę ewentualnych konfiskat, o których wspomniałem w poprzednich rozdziałach, a także podniesienia się wartości dóbr dotychczas pozostających w posiadaniu państwa dzięki oddaniu ich w bardziej efektywny, prywatny zarząd. Nie bez znaczenia jest również fakt, że nowi właściciele działaliby w warunkach pełnej wolności gospodarczej, więc mogliby jeszcze efektywniej zarządzać otrzymanym majątkiem i podnieść jego wartość.
Włoski marksista Antonio Gramsci żyjący w czasach triumfu faszyzmu we Włoszech zauważył kiedyś, że nie jest możliwe wprowadzenie socjalizmu w danym kraju, jeśli wcześniej intelektualiści razem z klasą proletariacką nie wytworzą kulturowej hegemonii, czyli dominacji społecznej jednej grupy w społeczeństwie na polu kultury. Hegemonia kulturowa miałaby być wspólną platformą wyobrażeń i idei łączącą intelektualistów z ludem[31].
Odkrycie Gramsciego odnosi się także do każdej innej niepopularnej ideologii politycznej, której zwolennicy dążą do radykalnych zmian w sferze społeczno-politycznej. Myślę, że ruch wolnościowy również powinien dążyć do obalenia hegemonii kulturowej etatystów i stworzenia własnej. Tego jednak się nie dokona, jeśli nie zaoferujemy masom czegoś namacalnego. Tym czymś może być majątek państwa. Dzięki populistycznym hasłom zwrotu zagrabionego mienia istnieje szansa na wcielenie libertariańskich idei w życie.
Przypisy i źródła:
- Szerzej o tym można poczytać pod tymi linkami:
http://mises.pl/blog/2013/11/07/sieron-prywatyzacja-po-polsku/
https://www.facebook.com/libertarianin/photos/a.707244986072976.1073741831.142481745882639/707245002739641/?type=3&theater
https://www.obserwatorfinansowy.pl/forma/rotator/historia-wloskiego-iri-moze-byc-przykladem-dla-polski/
https://for.org.pl/pl/a/4171,Anaiza-142016-Upolitycznienie-spolek-Skarbu-Panstwa-pod-dyktando-zwiazkow-zawodowych-przyklad-PKP-Cargo-SA - http://www.bibula.com/?p=60878
- https://en.wikipedia.org/wiki/Cochabamba_Water_War
- http://mises.pl/pliki/upload/Rothbard_manifest_libertarianski.pdf
- http://liberalis.pl/2007/04/02/murray-rothbard-konfiskata-a-zasada-zadomowienia/
- http://www.bankier.pl/wiadomosc/Akcjonariat-pracowniczy-nie-spodoba-sie-zwiazkowcom-7479284.html
- http://mises.pl/wp-content/uploads/2011/09/Hoppe-calkowita-prywatyzacja.pdf
- http://carson.liberalis.pl/files/2011/04/Carson.pdf
- http://mises.pl/blog/2010/04/09/rothbard-nieuznawanie-dlugu-publicznego/
- http://liberalis.pl/2007/12/25/mateusz-machaj-czy-panstwo-polskie-powinno-splacac-dlugi/
- http://econlog.econlib.org/archives/2013/02/must_default_be.html
- http://mises.pl/blog/2015/11/19/cochran-etyka-nieuznania-dlugu-publicznego/
- http://www.cadtm.org/IMG/pdf/Alexander_Sack_DETTE_ODIEUSE.pdf
- http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19470230090
- http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19770380167
- http://www.un.org/documents/ecosoc/docs/1999/e1999-23.pdf
- http://www.cadtm.org/
- http://monde-diplomatique.pl/LMD70/index.php?id=1_3
- http://www.iadb.org/res/publications/pubfiles/pubWP-581.pdf
- http://stanislawwojtowicz.pl/2017/05/czy-powinnismy-rozkulczykowac-kulczykow/
- http://liberalis.pl/2009/06/05/krzysztof-sledzinski-ku-libertarianskiej-teorii-klas/
- http://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2009/K_133_09.PDF
- https://bip.msp.gov.pl/bip/mienie-skarbu-panstwa/sprawozdania-o-stanie/9882,31-grudnia-2014-r.html
- http://www.nbp.pl/home.aspx?f=/statystyka/aktywa_rezerwowe.html
- https://bip.warszawa.pl/NR/rdonlyres/B48A6DC8-3BC6-4F5B-B6C5-6EEFC73A0479/1232806/Informacjaostaniemieniakomunalnegoza2015.pdf
- https://www.bip.krakow.pl/?mmi=43
- http://bip.poznan.pl/bip/majatek-miasta,doc,292/informacja-o-stanie-mienia-komunalnego-miasta-poznania-na-dzien-31-grudnia-2015-r,75418.html
- http://bip.olsztyn.eu/bip/dokument/272098/majatek_gminy/
- https://pl.wikipedia.org/wiki/Ludno%C5%9B%C4%87_Polski#Struktura_p.C5.82ci_i_wieku.5B34.5D.5B35.5D
- http://www.mapawydatkow.pl/mapa-zatrudnienia-w-sektorze-publicznym-2013/
- https://pl.wikipedia.org/wiki/Antonio_Gramsci