Nie mylić z wolnym rynkiem
Autor: Bartek Dziewa
Do napisania tego artykułu zainspirował mnie pewien internetowy oponent wolnego rynku. Dziękuję mu za posłużenie się w dyskusji pewnym nietrafionym argumentem. Rzeczywiście, może to być całkiem popularny błąd, który warto sprostować.
Przejęcie danej branży w całości przez sektor prywatny nie musi wcale oznaczać przywrócenia w niej wolnego rynku.
Zdaje się, że wielu ludzi tego nie rozumie i, chcąc zaatakować wolny rynek, sięga po argumenty odnoszące się do rynku regulowanego (często nawet nieprzejętego całkowicie przez sektor prywatny), na którym uprzywilejowana kasta producentów chroniona jest przed potencjalną konkurencją barierami utworzonymi przez państwowych ustawodawców.
Błąd ten jest na tyle podstawowy, że postanowiłem uświadomić jego istotę za pomocą czysto teoretycznego, jaskrawego przykładu.
Załóżmy, że rząd wielomilionowego kraju wydaje dekret mówiący, że usługi stomatologiczne może wykonywać tam tylko jedna osoba – nazwijmy delikwenta Jan Szczęka. Uprzywilejowany jegomość nie pracuje jednak w sektorze państwowym. Leczy on zęby całkowicie prywatnie, jedynie tym pacjentom, którzy zakupią u niego taką usługę. Jak widać, branża stomatologiczna należy w tym kraju w 100% do sektora prywatnego. Czy ktoś ma w głowie aż taki mętlik pojęciowy, by powiedzieć, że panuje w niej w takim razie „wolny rynek”?
Wolny rynek zakłada wolną konkurencję. Żaden dekret, żaden wymóg posiadania odpowiedniego wykształcenia, uprawnień ani licencji nie może powstrzymać nikogo od otwarcia działalności w danej branży. Decyzja o zakupie usługi lub produktu należy w pełni do klientów, którzy oceniają, czy danemu producentowi zaufać.
Niektóre prywatne firmy mogą się oczywiście wyspecjalizować w badaniu jakości działających podmiotów, wystawianiu im ocen lub przyznawaniu certyfikatów (nawet w obecnej gospodarce mieszanej istnieje mnóstwo tego typu firm) – ale na wolnym rynku nie mogą one zakazywać nikomu świadczenia usług lub sprzedaży wyprodukowanych dóbr. Ich moc oddziaływania znowu zależy od samych klientów i tego, na ile chcą oni opierać się na wspomnianych ocenach lub certyfikatach, dokonując swoich wyborów.
Jan Szczęka nie zaspokoi potrzeb na usługi stomatologiczne wielomilionowej społeczności i prawdopodobnie wykorzysta zapewnioną mu przewagę do ustalenia astronomicznych cen za swoje usługi – wystarczy przecież, że znajdzie choćby garstkę klientów (w porównaniu do potencjalnej ilości chętnych), którym wystarczająco zależy na wyleczeniu u niego zębów – i już zapełni swój grafik. Jeśli jakość jego usług jest przynajmniej przyzwoita, rząd zapewnił mu klientelę z bardzo słabą pozycją negocjacyjną.
Czy słyszycie już, jak część mieszkańców tego kraju krzyczy, że „wolny rynek” nie zdał egzaminu i stomatologią musi się zająć państwo? Spełnienie ich postulatu będzie oczywiście oznaczało, że rozwiązywaniem problemu zajmie się ten sam rząd, który spowodował niedobór usług, monopolizując branżę w rękach Jana Szczęki.
Zauważmy, że fakt, iż Jan Szczęka działa w sektorze prywatnym nie ma na tak silnie regulowanym „rynku” niemal żadnego znaczenia. Naprawdę, tylko nieznacznie gorsza jest sytuacja, w której Jan Szczęka jako jedyny posiada uprawnienia do wykonywania swojego zawodu i pracuje w Państwowej Przychodni Ubytku Stomatologicznego.
Wprawdzie teraz przeskoczyliśmy z rzekomego „kapitalizmu” do państwowego socjalizmu, ale mamy wciąż sztucznie spowodowany przez opresyjną władzę niedobór w tej branży i dla milionów odciętych od usług klientów różnica będzie kosmetyczna. Odczują ją nieco w swoim portfelu, finansując w podatkach leczenie, do którego dostęp mają jedynie w teorii, natomiast Jan Szczęka będzie miał jeszcze mniejszą motywację, by leczyć swoich pacjentów sprawnie, ponieważ w pierwszej sytuacji, im większą ich liczbę obsłużył, tym więcej zarobił – a teraz, czy się stoi, czy się leczy… pieniądze z podatków pojawiają się w kieszeni.
W rzeczywistości rządy nie tworzą niedoborów w tak jaskrawy i bezczelny sposób, jak w moim przykładzie – i to zwodzi wiele osób na pozycję oponentów wolnego rynku. Rozmówca, który zainspirował mnie do napisania tego artykułu, obwiniał wolny rynek za – według jego oceny – zły stan amerykańskiej służby zdrowia. Przecież, jak powszechnie wiadomo, rynek jest tam bardziej wolny od nowojorskiej statuy, a sektor prywatny narzuca dzięki niemu astronomiczne ceny świadczonej opieki. W mniemaniu przeciwników wolnego rynku sektor publiczny zapewne nie ma żadnego udziału na rynku ubezpieczeń medycznych, a zawód lekarza można wykonywać, nie spełniając żadnych ustawowych wymogów (nie będę już wspominał o pozostałych szczegółach). Decyzja o zakupie usług należy w pełni do klientów, konkurencja nie jest ograniczana, a wysokie ceny po prostu są – urosły na złość wolnorynkowym idealistom, bez udziału państwowych drożdży.
Tym, którzy wolą zejść na ziemię, polecam krótki artykuł Rodericka T. Longa „Jak państwo rozwiązało kryzys służby zdrowia”.