Określony udział płci – lewicowa wersja teorii skapywania
Autor: Kristian Niemietz
Tłumaczenie: Forum Libertas
Źródło: iea.org.uk
Wyobraźmy sobie, że dzisiejszy człowiek mógłby przenieść się w czasie do lat 60-tych ubiegłego wieku. Jego status „tego, który zna przyszłość” szybko dałby mu olbrzymie wpływy polityczne, które – będąc konformistą – wykorzystałby do nakłaniania ówczesnego rządu, by ten wprowadził obowiązkowy, określony udział płci w zarządach. W jaki sposób zmieniłoby to historię społeczną? Czy emancypacja kobiet w sferze gospodarczej nastąpiłaby szybciej? Czy przyspieszyłoby to wkroczenie kobiet na wyższe uczelnie, do polityki, do mediów i na wysokopłatne stanowiska?
Nie możemy tego wiedzieć, lecz moim zdaniem nie. Bardziej prawdopodobnym jest, że stworzyłoby to gospodarkę z parytetem płci na samiutkim szczycie, lecz wszystkie pozostałe miejsca pracy pozostałyby nietknięte. Członkowie zarządów niezbyt odpowiadają przekrojowi społecznemu (wziętemu jako całość), a tzw. elity zamieszkują inny społeczny świat, z którym nie mamy do czynienia w przypadku większości społeczeństwa. Wystarczy porozmawiać z jakimkolwiek członkiem brukselskiej bańki. Zresztą, co takiego wyjątkowego jest w zarządach?
Powodem, dla którego feministki i klasyczni liberałowie – mówiąc delikatnie – nie zgadzają się w tej kwestii jest fakt, że mają inne poglądy na temat zmian społecznych. Klasyczni liberałowie patrzą na te zmiany jak na analogiczne rynkowe innowacje destrukcyjne. Innowator wprowadza nowy produkt (na przykład telefon komórkowy w latach 90-tych). Ludzie są podejrzliwi („telefony komórkowe są dla szpanerów”). Jednakże nie decydujemy o tym w sposób kolektywny i ci, którzy odchylają się od konsensusu, są wolni i mogą robić rzeczy w sposób odmienny. Reszta z nas może obserwować jak mniejszość używa ten nowy produkt i jeśli rzeczywiście daje on korzyści, stopniowo zmieniamy nasze nastawienie. Po jakimś czasie sytuacja wygląda tak, jakby dany produkt towarzyszył nam od zawsze i zapominamy, że kiedyś byliśmy mu przeciwni.
Nie inaczej było ze zmianami społecznymi. W latach 60-tych nie było normą to, że kobiety miały swoje kariery zawodowe i były niezależne gospodarczo. Jednak ci, którzy nie zgadzali się ze społecznym konsensusem mieli prawo odejść od niego. Wielu tak zrobiło, inni za nimi poszli, a ci, którzy przylgnęli do starego modelu, nie mogli uniknąć tego, że pojawiła się alternatywa. Ta alternatywa stała się stopniowo nową normą. Proces tego typu nie wymaga artykulacji, nie wymaga werbalnego wyjaśnienia. Nie potrzebujemy w pierwszej kolejności „debaty narodowej”, potrzebujemy jedynie wolności do nieprzylegania do społecznego konsensusu.
Co niezwykle istotne, konkurencyjna gospodarka rynkowa daje nam silny bodziec, żeby trzymać nasze osobiste uprzedzenia z daleka od decyzji biznesowych. Najbardziej seksistowski, homofobiczny czy rasistowski pracodawca może zatrudniać jedynie heteroseksualnych mężczyzn pochodzenia saksońskiego [chodzi o białych z Europy – przyp. red.], jednak ogranicza w ten sposób dostępną pulę talentów, co nie jest zbyt mądre z punktu widzenia biznesu. Zwłaszcza, że utalentowani kandydaci mogą zatrudnić się u konkurenta.
Czy oznacza to, że równość gospodarcza może być osiągnięta bez inżynierii społecznej? Nie. Tak długo, jak podgrupy społeczne różnią się preferencjami, podejściem, wartościami itp., i tak długo, jak te różnice mają ekonomiczne znaczenie, różnice w gospodarce mogą trwać.
Tyle, jeśli chodzi o interpretację z klasyczno-liberalnego punktu widzenia. W interpretacji feministycznej, mężczyźni – lub ogólnie rzekome grupy „dominujące” – są postrzegani jako gigantyczny kartel – wyraża się to poprzez słowa typu „system zbudowany przez mężczyzn i utrzymywany do przynoszenia im korzyści”). Poprzez zgodne działanie, kartele te mogą włączyć w swoje szeregi nowicjuszy i utrwalić swoją dominację na wieczność. Co więcej, kartele te kontrolują również media i sektor edukacji, co daje im niewyobrażalną propagandową władzę, której używają do cementowania swojej dominującej pozycji. To właśnie dlatego feministki mogą wydawać się takie wrzaskliwe i wściekłe: w tym światopoglądzie, pozornie przypadkowe zjawiska stają się częścią dużego planu. Myśleliście, że „czasopisma dla mężczyzn” to po prostu nieszkodliwa rozrywka, w najgorszym przypadku trochę tandetna? Pomyślcie jeszcze raz. Gdy zaczniecie już dostrzegać związek w sposób feministyczny zrozumiecie, że czasopisma te są częścią propagandowego wysiłku, narzucającemu nam akceptację seksistowskich modelów. Chodzi w tym tylko o władzę. Zawsze chodzi tylko o władzę.
Krótko podsumowując, podczas gdy z punktu widzenia klasycznych liberałów zmiany społeczne mogą nastąpić same, z punktu widzenia feministek pogląd ten jest w najlepszym wypadku naiwny, a w najgorszym cyniczny. Jeżeli potężny kartel jest niezaprzeczalny, rozbicie go wymaga wymuszeń na drodze prawnej. Określony udział płci w zarządach jest częścią tego rozbijającego procesu. Gdy więcej kobiet znajdzie się na pozycjach „władzy gospodarczej” sprawią one, że „system” będzie bardziej przyjazny kobietom, od samej góry, aż po sam dół. Teoria skapywania, że tak powiem.
W tym sensie, pozycja feministyczna dotycząca zarządów jest tylko jednym przejawem szerszego sposobu myślenia, według którego zmiany społeczne muszą zostać stworzone odgórnie. Światopogląd, który tak duży nacisk kładzie na (wyimaginowany) „stosunek władzy”, naturalnie koncentruje się na przejęciu tych dźwigni władzy i usytuowaniu odpowiednich ludzi na kierowniczych stanowiskach. Widzicie już dlaczego feministki i klasyczni liberałowie nie przepadają za sobą?