Wozinski: Kiedy libertarianizm staje się sekciarstwem
Nie milkną echa wielkiego sporu, jaki w środowisku libertarian wywołał kryzys imigracyjny oraz niedawne zamachy terrorystyczne w Paryżu. Jak już wcześniej pisałem na swoim blogu, a także wypowiadałem się publicznie w czasie debaty Instytutu Misesa we Wrocławiu, artykule w „Najwyższym Czasie!” oraz w niniejszym serwisie, jestem zwolennikiem zamknięcia granic przed muzułmanami – zwolennikami radykalnej ideologii państwowej.
Wyjaśniałem już, dlaczego uważam, iż z punktu widzenia strategii libertariańskiej dopuszczalne jest opowiadanie się za zamykaniem granic przed pewnymi osobnikami. W tym miejscu chciałbym się przede wszystkim skupić na samym zjawisku, polegającym na tym, że dość spora część libertarian skłania się ku prowadzącemu ku samozniszczeniu postulatowi bezwarunkowego otwarcia granic. Najczęściej za tą propozycją opowiadają się libertarianie o lewicowych skłonnościach, choć nie jest to regułą. Wydaje się bowiem, że bardzo podatni na nią są ci, którzy ze swojego libertarianizmu uczynili bardzo wygodną formułę, pozwalającą na symplicystyczny i autystyczy sposób postrzegania świata oraz – co niezwykle ważne – także samego siebie.
Do napisania tego wpisu skłoniła mnie wypowiedź mojego kolegi, dra Pawła Nowakowskiego, który uczestnicząc ze mną w pewnej dyskusji na forum internetowym, zauważył, iż u podstaw moich przekonań na temat imigracji i otwarcia granic zidentyfikował pewnego rodzaju utylitaryzm. Pawle, w tym miejscu jeszcze raz bardzo dziękuję Ci za tę uwagę, gdyż z racji swojej posiadającej teoretyczne uzasadnienie wielkiej awersji do utylitaryzmu do tej pory nie nazwałem swojego stanowiska właściwymi słowami. Chcę więc, aby moje poglądy w tej kwestii wybrzmiały możliwie jak najdokładniej: tak, w zakresie libertariańskiej teorii strategii dojścia do stanu wolności jestem utylitarystą.
Przy czym nie uważajcie, że jesteście ode mnie lepsi – wy także jesteście utylitarystami, choćbyście się nawet tego wypierali na torturach.
Chciałbym od razu zastrzec, że nie jestem bynajmniej zwolennikiem utylitaryzmu jako takiego. Jest to teoria, która jest sprzeczna sama z sobą. Utylitarystami praktycznymi czyni nas jednak państwo. W chwili obecnej jesteśmy więźniami organizacji zwanej państwem, ponieważ to właśnie państwo stworzyło sytuację, w której ofiary i przestępcy zostali zmuszeni do wspólnego życia obok siebie tak, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. W normalnym świecie – świecie libertariańskim – gdyby ktoś nas okradł, a później my poszlibyśmy z nim na piwo, żaden prywatny sąd nie uwierzyłby nam, że czujemy się pokrzywdzeni. Na ofierze przestępstwa spoczywa zawsze jeden, jedyny obowiązek – jeśli jest ofiarą, musi zamanifestować swój sprzeciw wobec przestępcy i zbojkotować wszelkie próby stworzenia wrażenia, że tak naprawdę nic się nie stało.
Tymczasem w naszym kontrolowanym przez państwo świecie bojkot państwa jest praktycznie NIEMOŻLIWY. Choć państwo wywłaszcza nas z ogromną częstotliwością, nie możemy przestać korzystać z jego chodników, ulic, służby zdrowia, policji itd., ponieważ wówczas musielibyśmy siedzieć w domu, a w gruncie rzeczy nawet stracilibyśmy życie, gdybyśmy chcieli odmówić państwu pomocy np. w razie zawału/napadu bandytów. Czy więc chcemy, czy nie chcemy, korzystamy z państwa w ten czy inny sposób.
W tym momencie pojawia się oczywiście zastrzeżenie, że z punktu widzenia ofiary nie powinno jej obchodzić to, czy może korzystać z policji/służby zdrowia/chodników/ulic, bo przecież jest ofiarą. Zgoda, ale jak wyznaczyć granicę między tym, z czego ofiara państwa może skorzystać, a z czego nie może? Większość z nas zgodzi się z tym, że korzystanie z państwowych ulic jest OK, ale co, gdyby libertariańska „ofiara” państwa chciała zostać prezesem Polskich Kolei Państwowych? Wówczas libertarianie uznaliby zapewne, że to niemoralne, bo przecież PKP to monopolista. A co stałoby się, gdyby libertariańska „ofiara” państwa pracowała dla przedsiębiorstwa budującego dla państwa drogi? Z jednej strony państwowe drogi wzmacniają państwo, lecz prywatna inicjatywa warta jest docenienia.
Co zaś powiedzieć o sytuacji, w której „ofiara” państwa chciałaby zostać prezydentem państwa? W pierwszej chwili wszyscy libertarianie nazwaliby go etatystą, ale gdybyśmy dodali, że tenże prezydent chciałby ogłosić secesję od większej struktury państwowej, wówczas musielibyśmy mu udzielić libertariańskiej absolucji, bo przecież secesja jest czymś, co wolnościowcy uznają za pożądane osłabienie państwa.
Moglibyśmy tu przedstawić tysiące różnych zajęć, które w dzisiejszym świecie można wykonywać, a które charakteryzują się rozmaitym stopniem współpracy z państwem, lecz ciężko jest znaleźć formułę, która wskazywałaby nam, jak dalece możemy współpracować z państwem, a jak dalece nie – (?)tylko i wyłącznie w oparciu o libertariańską teorię kary jako zwrotu zagrabionego mienia i rekompensaty za jego utracenie. Nasze mienie zabrane nam np. w podatkach posłużyło przecież do tysiąca różnych celów i rozpierzchło się po świecie niczym popiół rzucony na wiatr.
Lewicowi libertarianie (a także libertarianie od otwartych granic) skłaniają się najczęściej ku stwierdzeniu, że ogromne trudności natury praktycznej związane z ustaleniem, ile tak naprawdę państwo powinno komu i kiedy oddać, sprawiają, że należy uznać, iż mienie administrowane przez państwo jest niczyje. Decydując się na ten krok, spychają się jednak ku typowej dla lewicy otchłani moralnej i rozpaczy.
Konsekwencje takiego myślenia są jednak nie tylko amoralne, ale również zabójcze dla samego libertarianizmu. Skoro bowiem mienie administrowane przez państwo jest niczyje, wówczas nie jest już prawowitą własnością ofiar państwa, a więc tak naprawdę nie doszło nigdy do żadnego przestępstwa. Amoralizm takiego postulatu jest aż nader oczywisty: skoro skradzione podatnikom mienie jest już niczyje, wówczas państwo nie popełnia żadnego wykroczenia, a więc uzasadniona jest także kradzież. Zwolennicy teorii mienia administrowanego przez państwo jako mienia niczyjego nie są więc tak naprawdę libertarianami. Są raczej lewicowcami, a wręcz komunistami.
Zwolennicy „niczyjości” mienia administrowanego przez państwo swoim ideowym przeciwnikom zarzucają nieustannie, iż postulują istnienie własności państwowej. Zarzut ten kierowano także pod moim adresem w kontekście debaty na temat państwowych granic i muszę przyznać, że jest on wyjątkowo absurdalny, gdyż nigdy – przenigdy nie proponowałem czegoś takiego, jak uprawniona własność państwowa. Posługuję się tym zwrotem, tak jak zresztą wiele osób, na zasadzie skrótu myślowego, odnoszącego się do mienia zabranego osobom prywatnym przez państwo. Zasadniczo jednak państwo nie może być właścicielem, gdyż właścicielem może być tylko jednostka. Zwolennikom otwartych granic i teorii mienia państwowego jako niczyjego nie przeszkadza to jednak powtarzać niczym mantrę, że ich przeciwnicy ideowi postulują tak naprawdę pełnoprawną własność państwową.
Jak już wspomniałem, uznanie, iż mienie administrowane przez państwo jest niczyje, prowadzi do lewicowości i komunizmu. Z drugiej zaś strony napotykamy problem związany z tym, co zrobić z mieniem zabranym podatnikom, które jest przez państwo nieustannie wykorzystywane i „krąży” wśród milionów ludzi. Nie będę ukrywał, że jest to trudna sytuacja, ale za nami jest już ściana nihilizmu i amoralizmu niczyjości. Spoczywa więc na nas, libertarianach, ogromny obowiązek sformułowania zasad uprawnionego korzystania z mienia państwowego.
Moja propozycja jest następująca: przede wszystkim, jesteśmy ofiarami ciągłej agresji ze strony państwa i musimy to państwo jakoś pokonać. Państwo dysponuje jednak ogromnymi zasobami gospodarczymi i militarnymi, i nie możemy stawić mu czoła w otwartej konfrontacji. Dlatego też powinniśmy dążyć do tego, aby nasz przeciwnik najpierw osłabł. W tym celu powinniśmy dążyć do jego podziału za pomocą secesji. Gdy któregoś pięknego dnia podzielimy istniejące państwa na małe części, będziemy wreszcie w stanie jako siły prywatne pokonać poszczególne państwa w bezpośredniej konfrontacji.
Secesja wskazuje nam szereg czynności dotyczących współpracy z państwem, które uprawnieni jesteśmy podjąć. Możemy walczyć o władzę w państwie, jeśli chcemy dokonać secesji; możemy brać dotacje na działalność organizacji secesjonistycznych; możemy także korzystać z chodników, ulic, dróg – dlatego, że dążąc do secesji, manifestujemy, iż chcemy obalić państwo. Dążąc do secesji, mamy także prawo domagać się zamknięcia granic przed niepożądanymi imigrantami/terrorystami, którzy niszczą lokalną tożsamość, mającą kapitalny wpływ na możliwość dokonania secesji.
Czy zwolennicy niczyjości mienia administrowanego przez państwo mają również prawo powoływać się na secesję jako swoją strategię obalenia Lewiatana? Nie! Skoro zabrane prawowitym właścicielom mienie jest już niczyje, to jaka różnica między tym, czy mamy dziś komunizm, czy Europę tysiąca Liechtensteinów? Komu miałoby na tym zależeć? W imię czego walczyć o secesję? Uznając, że wywłaszczeni nie są już właścicielami mienia adminstrowanego obecnie przez państwo, lewicowi libertarianie gubią się więc w naszym zasygnalizowanym na początku utylitarystycznym świecie ofiar państwa i przechodzą na pozycje sekciarskie.
Sekciarstwo lewicowych libertarian i zwolenników niczyjości państwowego mienia przejawia się w tym, iż kreują się na obrońców prawdziwej, czystej i nieetatystycznej teorii libertariańskiej, która nie dopuszcza żadnych odstępstw. Na pierwszy rzut oka mają rację: państwo jest złem, więc państwowe granice są także złe i trzeba je natychmiast znieść bez względu na okoliczności. Taka opinia może jedynie powstać w abstrakcyjnym świecie, którego nie ma. W realnym świecie mamy do czynienia z dominacją państwa, które trzeba wpierw obalić za pomocą secesji. W realnym świecie jesteśmy zmuszeni do utylitarystycznego rachunku ofiar państwowego wywłaszczania, które mając za sobą ścianę absurdu niczyjości mienia państwowego, muszą podjąć walkę o lepszy świat, wikłając się przy tym w utylitarystyczny świat codziennych wyborów. Taka perspektywa konieczności doraźnego udzielenia wsparcia państwu w celu uniknięcia większego zła jest oczywiście nie do pomyślenia dla „czystych” libertarian.
„Czyści” libertarianie są sekciarzami, ponieważ w ich perspektywie oni sami są jedynymi właściwymi libertarianami, wiernymi zasadom. Uważają, że odstępstw od zasad libertarianizmu dokonują ci, którzy akceptują jakiekolwiek działania państwa, nawet doraźne. Zapominają, że sami żyją w utylitarystycznym światku więźniów państwa, w którym NIE MOŻNA skutecznie zamanifestować swojego bojkotu Lewiatana. Aby nie korzystać z państwowej służby zdrowia, ulic, policji, wojska, należałoby być w obecnych czasach bezcielesną zjawą, która unosi się nad ziemią i żywi się słonecznym światem. Co ciekawe jednak, te bezcielesne zjawy bardzo często pracują na państwowych uczelniach – jakim prawem, przecież państwowe uczelnie to etatyzm!
Swoją drogą, uważam, że to nawet dobrze, iż w obecnej sytuacji żaden z nas – libertarian – nie może o własnych siłach wygrzebać się z naszego utylitarystycznego grajdołka. Gdyby tak było, pełno byłoby wśród nas osobników uważających się za lepszych niż cała reszta i patrzących na wszystkich z pogardą jako na uwikłanych w etatyzm (coś takiego proponuje obiektywizm). Nasz libertarianizm to wielkie zadanie moralne, które zmusza nas przede wszystkim do autorefleksji pod kątem tego, jak sami przyczyniamy się do zła zwanego państwem, a także do podjęcia wielkiej i masowej współpracy na rzecz obalenia państwa za pomocą secesji.
Nikt z nas nie jest dziś w pełni libertariańsko „czysty” – na to musimy dopiero zapracować. Kto już dziś uznał, że może patrzeć na państwo jako postronny widz, ten niestety już popadł w libertariańskie sekciarstwo.