Przybylski: Wipler – stracona nadzieja
Autor: Aleksy Przybylski
Już wielokrotnie klnąłem na ludzi, którzy nie potrafią się przyznać do błędu, mam tu na myśli np. „liberalnych” wyborców PiSu – to chyba najlepszy przykład z ostatnich paru lat.
Dlatego powinienem się do czegoś przyznać. Wstyd mi, że nabrałem się na Przemysława Wiplera (choć na szczęście nie dołączyłem do KNP). Pamiętam jak dziś, gdy parę lat temu pojawiły się plotki nt. rozłamu w PO i wyjściu z niej Jarosława Gowina, mówiło się też o wyjściu Wiplera z PiSu. Mieli stworzyć nową jakość na polskiej scenie politycznej. Jak wyszło – wszyscy to widzą. Gowin skończył jako przybudówka PiSu, a Wipler po porzuceniu Republikanów stara(ł) się… a właściwie zdobył władzę w partii Korwina.
Pamiętam też jak po atakach Wiplera na Korwina i jego ugrupowanie były poseł nagle zaczął się przymilać, a następnie dołączył do KNP. Pamiętam, gdy środowisko nadal miało duże nadzieje. „Nastąpi profesjonalizacja partii!”, „W końcu KNP stanie się merytoryczne!”, „Korwin musi odejść!” i tym podobne hasła padały z ust wielu aktywistów. Tia…
Czas pokazał jak bardzo się myliliśmy. Merytoryczność – nie ma. Profesjonalizacja – nie ma. Korwin – jest. I paradoksalnie, to dobrze, że Korwin jest.
Przypadek Wiplera obnażył jedną, ogromną wadę środowiska. Naiwność, w dużej mierze wynikającą z niedojrzałości, choć rozwiązaniem tego nie jest popadanie w całkowitą nieufność, co jest drugą skrajnością. Bardzo łatwo nas, jako środowisko, omamić. Wystarczy przeszłość związana z liberalizmem, jeden projekt, który coś zmienił (choć de facto niewiele) i trochę kłamstw pomieszanych z pięknymi hasłami. To receptura na uzyskanie prawie bezmyślnego poparcia ze strony „środowiska wolnorynkowego” w Polsce.
Niestety, przyszedł Wipler, a wraz z nim koniunkturalizm, choć w wersji dość spaczonej. Z jednej strony mamy jako takie trzymanie się dawnych zasad, ale z drugiej strony mamy nagłe bicie w islam, w „inwazję na Europę”, nagle pojawia się nacjonalizm w retoryce. To przyciągnęło wielu młodych i, używając eufemizmu, hałaśliwych ludzi. Ludzi, którzy w ramach młodzieńczego buntu są skorzy do przyswajania radykalnych sloganów oraz myśli. Co gorsza, to wpłynęło też na elektorat partii Korwina, który dryfuje w stronę alt-right, nacjonalizmu, silnego państwa (inaczej rozumianego niż państwo wg Korwina) i podejścia „wolność wolnością, ale najpierw musi być po naszemu”.
Zmianę tę najlepiej podsumuje wrażenie, jakie odnoszę od dłuższego czasu. Mianowicie ugrupowaniu Korwina bliżej do Marine Le Pen – francuskiej nacjonalistki, przeciwniczki UE, wolnego handlu i zwolenniczki Putina oraz jego twardych rządów – niż do Godfreya Blooma, przeciwnika UE i zarazem europosła, który cytował Rothbarda w europarlamencie mówiąc, że podatki to kradzież.
Szczerze mówiąc to jakoś nie wyobrażam sobie Janusza Korwin-Mikkego, który chodzi w bluzie „Red is bad” i buduje swoją kampanię na straszeniu uchodźcami. Korwin jest jaki jest, ale, porównując go do Wiplera, ma w pewnym sensie klasę. Mogę Korwinowi zarzucić wiele, naprawdę wiele, ale chyba wolę Korwina, ekscentrycznego i kontrowersyjnego dziadka, który jednak stara się mówić, że liczy się wolność (a nie życie i żarcie), choć czasem potrafi palnąć coś bardzo głupiego.
Wolę Korwina od Wiplera, który zrobi prawie wszystko, byle dopchać się do żłoba, który wdaje się w niebezpieczny romans z nacjonalistami, który przyciąga miernoty i obdarowuje je licznymi nagrodami. Wiplera, który ciągle kombinuje, manipuluje i mówi nieprawdę (patrz: choćby słynne logo, które miało być „w środę”).
Wolę Korwina, który może nigdy nie dostanie się do Sejmu, ale umrze ze świadomością, że starał się walczyć o wolność (choć nie zawsze mu to wychodziło), niż Wiplera, który chwyci się najgorszej sztuczki, żeby tylko nie musieć iść do prawdziwej pracy.
Dochodzimy tutaj do sytuacji, w której obrzydzenie, jakie czuję do byłego posła sprawia, że aż chce się krzyknąć za Kelthuzem (choć trochę w innym kontekście): Królu mój! Nadszedł czas eksterminacji wroga!