A A +

Nie kijem go, to głosem!

25 października 2016 Artykuły, Libertarianizm

Autor: Rafał Trąbski

„Nieograniczona demokracja, podobnie, jak oligarchia, jest tyranią rozpostartą nad wielką liczbą ludzi”.

– Arystoteles

Czy skoro żyjemy w ustroju demokratycznym i w jego ramach jako libertarianie jesteśmy uwięzieni w takiej, a nie innej rzeczywistości społeczno-politycznej, to udział libertarian w procesach demokratycznych, tak czynny jak i bierny, jest uzasadniony moralnie? Czy wolno libertarianom kandydować na stanowiska publiczne i awansować w strukturach politycznych oraz głosować na swoich kandydatów i jednocześnie czyniąc to pozostaną oni w zgodzie z fundamentalnymi zasadami libertariańskiej idei? Czy podejmowanie wąsko rozumianej[1] działalności politycznej kłuci sie z libertariańską zasadą nieagresji (NAP)[2]? Innymi słowy: czy głosowanie jest moralne?

Nie ma miejsca w tym artykule na kompleksową i szczegółową krytykę samej demokracji, tę znaleźć można choćby u Hansa Hermana Hoppe[3], lub w artykułach doktora Stanisława Wójtowicza[4]. Warto jednak podkreślić że z libertariańskiego punktu widzenia demokracja zasługuje na stanowcze potępienie, tak na polu moralnym, jak i z utylitarnej perspektywy, co będzie istotne, jeżeli czytelnik preferuje konsekwencjalistyczne podejście.

Demokracja nie może być postrzegana inaczej, niż tylko odrobinę odmienna forma tyranii. Oczywiście cytat Arystotelesa otwierający artykuł odnosi się do sytuacji skrajnej, w której lud, motłoch, tłuszcza, miałaby bezpośrednio decydować o wszystkim, o każdej sprawie publicznej i prywatnej – a właściwie to w przypadku demokracji sprowadzonej do ostatecznej, nieograniczonej postaci, żadnych dziedzin „prywatnych” by nie było, gdyż jak słusznie zauważa Marian Zdziechomski, doprowadzona do absurdu demokracja to bolszewizm[5]. W bolszewickim ustroju nie istnieje nawet własność prywatna zatem wszelkie aspekty życia jednostki stają sie publiczne.

W praktyce jednak, jak wiemy, demokracja nigdy nie daje się rozwinąć do tak skrajnej postaci i nigdy nie powstaje społeczeństwo w pełni demokratyczne, w którym wszyscy decydowaliby o wszystkim. Gdy ktoś obiecuje ludziom „rządy ludu” to w praktyce są to albo rządu sprawowane tak naprawdę przez jakiś wąski komitet decyzyjny lub wręcz pojedynczego tyrana, jak w bolszewizmie, albo też pośrednio przez „reprezentujących” lud przedstawicieli, rekrutujących się spośród wyspecjalizowanej lub nie, klasy polityków. W tym drugim przypadku demokracja, a raczej władza rozpościerana przez demokratycznych „reprezentantów”, zwanych dalej rządem, nieustannie rozszerza swoje wpływy na coraz większa liczbę dziedzin i sfer życia, a obywatele z czasem orientują się, że już nie tylko fundamentalne i globalne kwestie, takie jak wielkość podatków przeznaczonych na budowanie dróg czy wałów przeciwpowodziowych, ale także kwestie zupełnie drobne, osobiste i nieraz intymne, takie, jak indywidualne zdrowie obywatela, jego zachowania seksualne czy upodobania kulinarne, zostają poddane kontroli i władzy państwa demokratycznego. Wolność jednostki, która pierwotnie, dzięki demokracji zrzucającej jarzmo królów i szlachty miała wzrosnąć, ponownie zaczyna topnieć pod naciskiem kolejnych urzędów, ministerstw, komisji, speckomisji, ustaw, zarządzeń, interpretacji podatkowych czy dekretów formułowanych przez „przedstawicieli ludu”. Nie zaskakuje to żadnego libertarianina, a zwłaszcza Murraya, N. Rothbarda, który pisał:

„Czy to, że mamy do wyboru wiele grup (lub partii) niedoszłych bandytów, z których każda pragnie uszczknąć coś dla siebie, sprawia, że jesteśmy w lepszej sytuacji? Myślę, że odpowiedź musi brzmieć: Nie”.[6]

Pewną próbą powstrzymywania tego zjawiska nieograniczonego rozrostu jest republikańska forma rządów, która ma zapobiegać arbitralnej dyktaturze „większości” i poddawać ją ograniczeniom ze strony nadrzędnego prawa. W praktyce wszelkie formy samoograniczenia sie organizmów politycznych okazują się nieskuteczne, co pokazuje chociażby klęska amerykańskiej Konstytucji, która nie zapobiegła rozrostowi waszyngtońskiego Lewiatana, centralizacji państwa, ograniczaniu samowoli Rządu Federalnego ani zmniejszaniu suwerenności władz stanowych, a prawo do secesji każdego Stanu stało się szybko fikcją.

Choć zarzut Arystotelesa jest w gruncie rzeczy ostrzeżeniem przed ostatecznymi, logicznymi konsekwencjami konsekwentnie stosowanej i nieograniczonej, patologicznej demokracji, to praktyka pokazuje nam, że właściwie zawsze demokracja wymyka się spod kontroli i prowadzi do fatalnych skutków i nie potrzeba do tego dojścia do władzy bolszewików ani innego typu niebezpiecznych utopistów. W większości krajów europejskich rządy demokracji doprowadziły do wzrostu państwowej redystrybucji dochodów, rozrostu ingerencji państwa w gospodarkę i sprawy obyczajowe. Wydaje się więc zasadne stwierdzenie Karola Marksa, który twierdził, że „na to, by w danym kraju zapanował socjalizm, wystarczy wprowadzić w nim demokrację”.

Demokracja to przemoc

Jednakże nawet w sytuacji, którą wielu demokratów uznałoby za „optymalną”, czyli takiej, gdzie demokracja nie pożera własnych zwolenników i nie zmienia się w tyranię ani socjalizm, libertarianin powinien sprzeciwiać sie jej ze wszelkich sił, gdyż demokracja jest zaprzeczeniem wolności jednostki. Choć pozornie stanowi ucieczkę od dyktatury królów czy samozwańczych tyranów i rozdziela władze pomiędzy szerokie masy, to w rzeczywistości nie znosi wcale niezmiennej kondycji charakteryzującej system państwowy – nie usuwa władzy jednego człowieka nad życiem drugiego człowieka. Każdy libertarianin zgodzi się, że żadna osoba A nie ma prawa narzucać swojego zdania osobie B przy pomocy przymusu[7]. Nikt zatem nie ma prawa wyciągnąć noża bądź wziąć do ręki karabinu i przy jego użyciu zmusić innej osoby do postępowania tak, jak on sobie tego życzy a nie jak życzy sobie zastraszona osoba. Ponieważ takie zastosowanie przymusu jest bezprawne, każdy, kto zostanie mu poddany ma pełne prawo użyć wszelkich środków, aby ten przymus oddalić – włącznie z wyrządzeniem krzywdy lub nawet uśmierceniem napastnika, jeśli inaczej nie da się odwieść go od napaści[8]. Skoro nikt nie ma prawa napaść innej osoby i zmusić jej do zrobienia czegoś, to tym bardziej nie ma prawa robić tego permanentnie, na przykład nakazując komuś jakieś zachowanie na stałe lub do odwołania. Sytuacja nie zmienia się, gdy przymus postanawia zastosować grupa osób – nie tylko jednostki, ale także grupy jednostek nie mają prawa używać przemocy w stosunku do innych ludzi aby zmuszać ich do czegokolwiek. Nikt nie ma prawa przykładowo przemocą zmusić sklepikarza do sprzedawania swoich towarów po określonej cenie[9], innej od tej, jaką preferuje ów sklepikarz. Jeśli dokona tego jednorazowo, będzie to zapewne rabunek – przymusowa „sprzedaż” towaru po zerowej cenie – a jeśli stały przymus, będzie to zapewne „ustawa o cenie minimalnej/maksymalnej”. Jak widać, płynnie przeszedłem od aktów jednostkowej agresji do sytuacji demokratycznej przemocy, dokonywanej w drodze głosowania. Najczęściej między aktem głosowania, a aktem agresji, znajduje się jeszcze decyzja wybranego w tym głosowaniu polityka/biurokraty, albowiem rzadko spotyka sie dziś systemy polityczne oparte na demokracji bezpośredniej w których każdą decyzje podejmowano by w drodze referendum[10]. Niezależnie od tego, czy decyzja podjęta jest przez wybranego wcześniej polityka czy bezpośrednio przez jakoś arbitralnie[11] uznana większość głosujących, jest ona niczym innym, jak narzuceniem sklepikarzowi cudzej woli, zmuszeniem go aby postępował tak, jak innym się podoba. W razie zaś, gdyby nie chciał uznać decyzji „większości”, stosowne organy państwowej kontroli i sił wystosują wobec niego surowe konsekwencje. Co istotne, należy pamiętać, że pomimo pozornie „pokojowego” charakteru każdej demokracji, jest ona niczym innym, jak zakamuflowanym prawem pięści. Mimo, że Leszek Kołakowski twierdzi, iż:

„Demokracja jest narzędziem, które kanalizuje konflikty międzyludzkie i umożliwia ich rozwiązywanie – czasem nawet usuwanie, czasem osłabianie – bez użycia przemocy”.

to w rzeczywistości demokracja także jest niczym innym, jak używaniem przemocy – jest to jednak przemoc odroczona lub potencjalna. Aby to sobie uzmysłowić, wystarczy zastanowić się, jakie będą konsekwencje niezgody obywatela X na wprowadzony w demokratycznym głosowaniu, lub uchwalony przez demokratycznie wybranego polityka, podatek? Załóżmy że dotychczas jego działalność wytwórcza nie była opodatkowana i obywatel X uznaje, że nowy podatek jest niesprawiedliwością i rabunkiem jego owoców pracy, niezależnie od górnolotnych uzasadnień i obietnic ze strony polityka co do wspaniałych celów, na jakie przeznaczone zostaną środki pozyskane z tego podatku. Nikt nie ma przecież moralnego obowiązku opłacać żadnych, nawet najwspanialszych celów, jeżeli tego robić nie chce. No więc nasz obywatel X postanawia zbojkotować tę jednostronną decyzję i nie uiszczać nowego podatku. Zapewne przez pewien czas – zależny od czujności i drapieżności organów podatkowych – ujdzie mu to „na sucho”. Istnieje jakieś niewielkie prawdopodobieństwo, że uda mu się uniknąć konsekwencji – zwłaszcza, gdy kwoty od niego oczekiwane są niewielkie, a on sam nie znajduje sie na świeczniku i żaden przedstawiciel państwa nie przygląda mu sie wybiórczo. Jednak o wiele częściej będziemy mieć do czynienia ze scenariuszem odmiennym, w którym po jakimś czasie obywatel X otrzyma upomnienie ze strony władz i ponaglenie do zapłaty zaległego podatku, a może nawet urzędnik skarbowy naliczy jakieś karne odsetki. Gdy nasz obywatel będzie dalej odmawiał zapłaty, przyjdą kolejne ponaglenia, a wreszcie otwarte groźby i wezwania sądowe. Obywatel nadal może je ignorować, co ostatecznie doprowadzi do realnej interwencji aparatu siłowego. Jeżeli bowiem nie uda sie po prostu zająć jakoś strumieni dochodów naszego obywatela – na przykład blokada konta bankowego (które jest też naruszeniem swobody gospodarczej banku, czyli szkody ponosi też strona trzecia, zupełnie niewinna)[12], to w końcu nastąpi próba fizycznego zajęcia majątku obywatela X a on sam zostanie aresztowany. Jeżeli i na tym etapie obywatel X postanowi stawiać opór i bronić zarówno swojego majątku jak i własnej wolności, grozi mu fizyczna konfrontacja z funkcjonariuszami aparatu przemocy, odniesienie obrażeń a nawet, w skrajnych wypadkach, może on ponieść śmierć. Taki proces postępowania demokratycznej władzy powtórzy się przy każdym wystąpieniu obywatela przeciwko uchwalonej decyzji, nie tylko w przypadku niepłacenia podatków, ale też ignorowania innych decyzji państwa. Jak więc widzimy, każda demokratyczna decyzja jest w istocie groźbą rabunku, pobicia lub nawet śmierci pod adresem wszystkich, którzy się tej decyzji nie podporządkują i będą wystarczająco konsekwentni w swoim uporze[13]. Jak więc widać, demokracja zastępuje przysłowiowy (i tytułowy) kij na głos. Głos jest jednak równie skuteczną bronią co kij, a nawet ma o wiele bardziej dalekosiężne skutki, gdyż raz uchwalona ustawa, zwycięska partia polityczna lub polityk wybrany na dane stanowisko mogą zdziałać o wiele więcej szkód rozłożonych w dłuższym czasie, niż armia ludzi z kijami. Wracając więc do cytatu Kołakowskiego, demokracja wcale nie rozwiązuje konfliktów bez użycia przemocy, a jedynie zamienia przemoc w zawoalowaną groźbę jej użycia i kanalizuje konflikt poprzez zmuszenie jednej ze stron do posłuszeństwa[14].

Czy demokracja może nas obronić przed demokracją?

„Nienawidzę demokracji, ponieważ kocham wolność”.

– Johann Jakob Bachofen

Nie chodzi bynajmniej o przegłosowanie zwycięstwa tyrana pragnącego likwidacji demokracji, jak dokonali tego Niemcy w 1932 roku[15], lecz o postulowane przez wielu libertarian aktywnych politycznie „zmienianie systemu od środka”. Proponują oni działalność polityczną podobną do tej organizowanej przez wszystkie inne ruchy społeczne i partie polityczne w celu pozyskania sympatii wyborców dla libertariańskich kandydatów, którzy zajmą stanowiska rządowe oraz w administracji publicznej różnych szczebli. Tak usytuowani w strukturach władzy libertarianie mieliby spełniać trzy, podstawowe zadania: a) powstrzymywać etatystyczne działania antywolnościowych polityków na przykład głosując przeciwko proponowanym przez nich ustawom, wnosić interpelacje, zwalczać ich w komisjach sejmowych etc. b) dążyć do liberalizowania prawa wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe wnosząc poprawki do ustaw, pracując w komisjach przy ich przygotowywaniu itd., c) swoja obecnością w polityce zdobyć czas antenowy w mediach głównego nurtu dla propagowania idei libertariańskiej i zmieniania świadomości społecznej oraz zyskiwania sympatii ludzi dla koncepcji wolności.

Trzeba przyznać, że taka idea „libertariańskiej V kolumny” w strukturach władzy i w kuluarach politycznych gier, czy też, jak niektórzy wolą to bardziej poetycko nazywać „libertariańskich Walenrodów” w parlamencie, wydaje sie pozornie bardzo atrakcyjna a niektórzy mogą nawet sądzić, że może być to skuteczny sposób działania. Wszak czy systemu nie można zmienić jedynie od środka? Zwłaszcza w sytuacji, gdy ogół społeczeństwa każdą próbę zaatakowania demokracji od zewnątrz, postrzegałby jako nielegalny zamach na – o ironio – wolność i suwerenność ludu? W sytuacji, gdy większość uważa demokrację za świętość – najlepszy system ze wszystkich, jakie są możliwe – wydaje się, że trzeba działać w jego obrębie. Zatem czy nie jest szczęściem, że także libertarianie mają teoretyczną szansę zdobycia legalnego wpływu na kształt polityki państwa oraz polityki lokalnych jednostek samorządowych i tym samym zmienić tor, którym podąża system na bardziej wolnościowy?

Niestety wygląda na to, że tak nie jest. Jeżeli bowiem konsekwentnie traktujemy naszą ideę, jaka jest wolność, musimy stanowczo odrzucić współudział w niewoleniu innych ludzi z zestawu naszych narzędzi działania. Jeżeli natura demokratycznego procesu opisana w poprzednim dziale nie budzi waszych wątpliwości, bardzo trudno będzie Wam znaleźć uzasadnienie dla uczestnictwa w tym procesie. Nikt nie ma prawa narzucać przemocą swojej woli innym ludziom – tym bardziej nie ma go libertarianin, który wkraczając w struktury państwowego aparatu przymusu stałby się agresorem. Niczego nie zmienia tutaj fakt, że stoi za nim teoretycznie jakaś liczba głosów oddanych przez libertarian. Sytuacje pogarsza dodatkowo fakt, że polityk czy urzędnik pobiera wynagrodzenie, które pochodzi z pieniędzy zrabowanych przez aparat państwa jego współobywatelom. W tym momencie staje się członkiem grupy stosującej oppenheimerowskie „środki polityczne” do zaspokojenia swoich potrzeb i tym samym możemy ocenić go moralnie na równi z gangsterem utrzymującym sie z haraczów zbieranych przez mafijnych oprychów. Nie ma tutaj znaczenia, że deklaruje on pragnienie obniżania podatków, deregulacji czy nawet – docelowo – likwidacji państwa. W chwili obecnej utrzymywany jest z podatków. Niektórzy próbują bronić tutaj wolnościowych polityków sugerując, jakoby w rzeczywistości jedynie „odbierali” oni to, co wcześniej państwo im zrabowało w podatkach. Dodatkowo wskazują na możliwość przeznaczenia przez takiego funkcjonariusza publicznego jego wynagrodzenia na cele społeczne czy nawet na organizacje wolnościowe w charakterze darowizn. Pierwszy argument rozbija się o trudność w oszacowaniu tego, ile dany polityk uprzednio państwu oddał pieniędzy w podatkach, ile z tego państwo potem mu „zwróciło” w postaci różnych usług publicznych, a ile jeszcze – o ile cokolwiek – mu sie „należy” wedle tej osobliwej sztuki księgowej[16]. Można więc powiedzieć, że jest to po prostu wątpliwa kalkulacja, w dodatku mocno utopijna, skoro, jak wiemy, żaden libertariański polityk tak na prawdę nie liczył nigdy, ile „wolno” mu odzyskać pieniędzy poprzez pobieranie poselskiej czy urzędniczej diety. Mało tego, niektórzy z wolnościowych polityków jak Janusz Korwin-Mikke, twierdzą nawet, że należy brać jak najwięcej pieniędzy, sugerując też, zapewne żartobliwie, że ma to pomóc w doprowadzaniu systemu do upadku. Stosują się do tej filozofii i biorą wszelkie diety i wynagrodzenia już, niestety, nie na żarty. Tym samym żyją na koszt podatników i zamiast poprawiać ich dobrostan, pogarszają go.

Drugi argument, jakkolwiek może podobać się pragmatykom – darowizny od polityka dla organizacji wolnościowych to z pewnością byłaby spora pomoc dla ruchu – sprowadza sie do finansowania wolnościowych środowisk z publicznych pieniędzy, czyli na koszt podatników, często wbrew ich woli, gdyż większość z nich dobrowolnie nie wpłaciłaby ani złotówki na rzecz wolnościowej organizacji. Jeśli ktoś odpowie tutaj, że „przecież organizacje nie-wolnościowe też dostają środki publiczne i to z podatków płaconych przez libertarian”, będzie miał rację, ale nie zmienia to faktu, że branie przez „nas” pieniędzy z „ich” kieszeni, nadal pozostaje niemoralne. A biorąc pod uwagę, że libertarianie stanowią nikły promil społeczeństwa, jest niemal pewne, że fundusze trafiające tą drogą z budżetu państwa np. do Stowarzyszenia Libertariańskiego, pochodziłyby w większości z kieszeni podatników nie sympatyzujących z libertarianizmem[17]. Argumentując zatem za takim rozwiązaniem, libertarianie niczym nie różnią sie od rolników lobbujących za dotacjami do uprawy kukurydzy na koszt pozostałych podatników. Zwykła roszczeniowość odwołująca sie do chciwości i operująca hasłem „skoro inni biorą z budżetu to i my też możemy” powinna zniknąć z retoryki libertarian, jeżeli chcemy uważać się za obrońców wolności, własności prywatnej i sprawiedliwości.

Tak więc libertarianin żyjący na państwowym garnuszku pozostaje kuriozalnym przykładem zakłamania i niekonsekwencji oraz szkodzi wizerunkowi ruchu już samą swoją pozycją w społeczeństwie, przynależnością do klasy politycznej, którą rzekomo zwalcza. Musze rozczarować tych, którzy poczuliby pokusę pójścia w ślady bolszewików i wykorzystania systemu wbrew jego interesom. Lenin stwierdził „Kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy”, jednak bolszewików nie obowiązywał NAP, który tutaj bezwzględnie wiąże ręce libertarianom. Nie mogą więc wiązać pętli ze sznurka ufundowanego za pieniądze podatników.

Jednak kwestie budżetowe są tu tylko wtórne, najważniejszym zarzutem pod adresem działalności politycznej libertarian jest naruszanie NAP w drodze współudziału w rządzeniu, czyli tworzeniu i egzekwowaniu przepisów prawa. Zwolennicy uprawiania libertariańskiej polityki twierdzą na ogół, że obecność wolnościowców w strukturach władzy ma przynosić zysk netto rozumiany jako zmniejszenie opresji państwa lub ceteris paribus spowolnienie jej wzrostu. Przypomina to nieco libertariański case dotyczący kapo w obozie zagłady, który pozwolę sobie przytoczyć. Dylemat polega na tym, że libertarianin otrzymuje możliwość zostania kapo nazistowskiego obozu zagłady, gdzie zastąpi jednego z SS-manów. Dzięki temu będzie mógł sabotować program eksterminacji więźniów tam realizowany, gdyż podczas, gdy SS-man zabiłby 100 więźniów dziennie, nasz libertarianin zabije 97 więźniów – tym samym ocali życie trzech z nich każdego dnia[18]. Wielu powie, że w takiej sytuacji zostanie obozowym oprawcą jest uzasadnione, gdyż pozwala zmniejszyć liczbę ofiar. Jednakże jest to argument z gruntu utylitarny, nie mający nic wspólnego z libertariańska moralnością, a udział w eksterminacji pozostałych 97 więźniów jest sprzeczny z zasadą nieagresji. Nawet w nie-libertariańskim systemie sprawiedliwości, jaki reprezentował powojenny trybunał w Norymberdze, taki libertarianin zostałby skazany, a „ocalenie” kilku osób nie mogłoby stanowić o kwalifikacji jego aktywności jako moralnej i sprawiedliwej[19]. Libertariańska ocena takiej działalności również powinna być jednoznaczna, gdyż masowy morderca pozostaje masowym mordercą, nawet, jeżeli zabije dziewięćdziesiąt siedem osób zamiast stu.

Jest to być może nieco drastyczne porównanie, jednak odwołują się do niego tacy znani libertariańscy teoretycy, jak Walter Block[20] i, jak każde porównanie, ma służyć jedynie klarowniejszemu przedstawieniu dyskutowanej kwestii, w czym sprawdza się dobrze, biorąc pod uwagę, jak bardzo niejasne i niejednoznaczne są skutki wolnościowych działań polityków libertariańskich w realnym świecie, gdzie niejednokrotnie, aby mogli oni w ogóle zaistnieć w polityce, zmuszeni są do pójścia na daleko idące kompromisy z etatystami, startowania z ramienia nie-libertariańskich partii politycznych i handlowania swoimi głosami na anty-wolnościowe ustawy w zamian za jakieś ustępstwa w innych kwestiach. Nawet zatem, jeżeli działalność wolnościowego polityka X sprawi, że stawka podatkowa dla branży Z obniżona zostanie o 1%, to jednocześnie będzie on brał udział w uchwalaniu ustaw regulujących inne branże, pobierał diety poselskie a do tego legitymizował w oczach opinii publicznej i – co gorsza – zagubionych ideologicznie libertarian metody demokratyczne. Co prawda zwolennika metod politycznych może kusić wizja, w której nasz libertariański kapo obozowy co prawda pobiera wynagrodzenie strażnika, ale wcale nikogo nie zabija a dodatkowo uda mu się czasem przemycić kilku więźniów poza teren obozu ocalając ich. Jest to odpowiednik idealistycznej sytuacji w której libertariański polityk zawsze głosuje przeciwko (lub powstrzymuje się od głosu) wszystkim zmianom prawa zwiększającym opresję państwa, natomiast zawsze dokłada wszelkich starań aby wprowadzono zmiany prawa korzystne dla wolności. Wówczas można by uznać jego pobory z budżetu publicznego za „cenę” płaconą przez wyborców libertariańskich (i wszystkich pozostałych) za usługę, jaką jest działanie na rzecz wolności – w obozie zagłady byłaby to odpowiednio „cena” za ocalenie tych paru więźniów przemyconych poza teren obozu. Czy jednak jest to wizja realistyczna, czy tylko polukrowane wyobrażenie niektórych libertarian o uprawianiu polityki wolnościowej? W Polsce praktyka działania niektórych wolnościowców w parlamencie pokazuje, że ulegają oni tym samym negatywnym emocjom i resentymentom, co pokazało na przykład jednomyślne głosowanie za niesławna ustawą o podatku bankowym przez posłów Kukiz’15. Można zresztą stanowczo powątpiewać w ogólną konsekwencje ideologiczną posłów Kukiza i w ich zdolność do działania na rzecz wolności[21]. Jest to oczywiście tylko przykład jednostkowy i można by powiedzieć, że nawet, gdybym przedstawił niezliczoną liczbę innych przykładów tego typu, nie stanowiłoby to ostatecznie o tym, że żaden libertariański polityk nigdy nie przysłuży się idei wolności i nie będzie przy tym „czysty”[22].

Jednak, aby jakikolwiek polityk mógł ten cel zrealizować, musiałby spełnić teoretycznie pewien nieosiągalny w polityce demokratycznej cel – mianowicie zagwarantować, że wszystkie jego działania polityczne będą zgodne z NAP. W praktyce oznacza to konieczność radykalnej zmiany samego mechanizmu działania władzy wykonawczej, a właściwie to likwidacji elementu władzy z procesu rządzenia, co samo w sobie jest przecież sprzecznością. Aby nie sprzeniewierzyć się zasadnie nieagresji, libertarianin musiałby bowiem tak zmieniać prawo, aby wprowadzone przez niego zmiany nie dotknęły nikogo, kto sie z proponowanymi zmianami nie zgadza. Przykładowo jeżeli obywatel o socjaldemokratycznych przekonaniach życzy sobie aby z jego podatków państwo utrzymywało publiczną szkołę, remontowało drogi i udzielało zasiłku dla biednej rodziny w sąsiedztwie, to libertarianin nie mógłby zadecydować o innym rozwiązaniu dla tego obywatela[23]. Zatem prawo uchwalane przez wolnościowca musiałoby dotyczyć tylko zwolenników wolności. Powszechny i niewykluczający charakter państwa demokratycznego niestety eliminuje taką możliwość. Demokracja jest tyranią aparatu władzy obejmującą dane terytorium i narzuca jeden, wspólny porządek prawny wszystkim osobom na tym terytorium przebywającym[24]. Złamanie tej zasady oznacza de facto decentralizację państwa i wprowadzenie konkurencji systemów prawnych (i gospodarczych), czyli mamy do czynienia z policentrycznym systemem prawnym i praktyczna anarchią, albo raczej „demokracją mnogą” na jednym terytorium. Aby więc libertariański polityk mógł działać w zgodzie z zasadą nieagresji, trzeba by zlikwidować politykę w dzisiejszym jej kształcie, zlikwidować powszechną demokracje i rozbić wspólnotę polityczno-gospodarczą kraju na wiele odrębnych (choć zapewne handlujących ze sobą i wchodzących w różne inne interakcje społeczne) wspólnot[25]. Innymi słowy: libertarianizm oparty o zasadę nieagresji jest kompatybilny tylko z anarchią polityczną i jest niekompatybilny ze wszystkimi innymi systemami organizacji politycznej, w tym z demokracją[26].

Metafora bitwy czy dylemat klatki?

Skoro ustaliliśmy już, że samo w sobie działanie w polityce w systemie demokratycznym[27] jest niemoralne – bez względu na to, czy przynosi czy też nie przynosi spodziewanych skutków, to możemy przejść do odpowiedzi na popularny argument wielu libertarian, którzy twierdzą, że mamy prawo bronić się narzędziami systemu demokratycznego, gdyż inni członkowie społeczeństwa głosując, kandydując w wyborach i rządząc w demokratycznym systemie dokonują inicjacji agresji wobec nas. To zaś uprawnia nas do odpowiedzi na ich agresję w postaci przemocy odwetowej – na tej samej zasadzie, na której napadnięty na ulicy przechodzień jest uprawniony do przemocy odwetowej wobec napastnika. Postaram się wykazać, że nie jest to niestety prawidłowa analogia i że odparcie agresji ze strony bandziora zaczepiającego nas na ulicy znacząco różni się od udziału w mechanizmie demokratycznym, jakim jest głosowanie, startowanie w wyborach i pełnienie funkcji publicznych w wyniku zwycięstwa w wyborach.

Przede wszystkim, libertariańska teoria sprawiedliwości zezwala na odpieranie nieuprawnionych aktów agresji, nie zezwala zaś na jej nieuprawnione inicjowanie. Tak więc przechodzień ma prawo skorzystać ze swoich narzędzi samoobrony i odeprzeć bezpośredni atak na swoją osobę w momencie, gdy ten atak się rozpoczyna, jednak nie ma prawa zaatakować pierwszy domniemanego bandziora tylko dlatego, że bandzior ten zaatakuje go w przyszłości[28]. Możemy co najwyżej, jeśli taka jest nasza wola, ostrzec agresora zapowiadającego atak, że jesteśmy gotowi do obrony i że nie zawahamy się wyrządzić mu najdotkliwszej nawet krzywdy, aby jego napaść odeprzeć. Jednak cios z naszej strony może paść dopiero w chwili, gdy upewnimy się, że agresor rozpoczyna lub rozpoczął swój własny atak[29].

Teraz swój atak mogą przypuścić libertariańscy zwolennicy działań w polityce, uznając, że głosowanie jest po prostu niczym więcej, niż formą samoobrony przed głosowaniem innych ludzi – tak jak oddanie ciosu pięścią jest samoobroną przed atakiem pałką ze strony innego człowieka, lub odpowiedzenie ogniem z broni automatycznej jest samoobroną na ostrzał ze strony uzbrojonego w karabin bandyty. Mogą oni argumentować, że głosując, bądź kandydując w wyborach, libertarianin nie dokonuje aktu prewencyjnego ataku, gdyż podejmuje swoje działanie jednocześnie do analogicznego postępowania nie-libertarian[30]. Na zarzut o niemoralność udziału w demokracji oraz zarzut legitymizowania swoją aktywnością polityczną demokracji mogą zaś odpowiedzieć słowami Lysandera Spoonera:

„Naprawdę w przypadku jednostek ich faktyczne głosowanie nie jest dowodem ich zgody, nawet chwilowo. Przeciwnie, trzeba wziąć pod uwagę to, że człowiek nawet i bez spytania go o zgodę jest otoczony przez rząd, któremu nie może stawić oporu; rząd, który zmusza go do płacenia pieniędzy, świadczenia usług i zrzeczenia się korzystania z wielu naturalnych praw, pod groźbą ciężkich kar. Widzi on też, że inni ludzie do praktykowania tej tyranii nad nim używają głosowania. Widzi on dalej, że jeśli sam użyje głosowania, będzie miał pewną szansę uwolnienia się od tyranii innych przez poddanie ich swej własnej. W skrócie, znajduje się on – bez swej zgody – w takiej sytuacji, że jeśli użyje głosowania, może stać się panem, jeśli zaś go nie użyje, musi pozostać niewolnikiem. I nie ma żadnej alternatywy poza tymi dwiema możliwościami. W samoobronie próbuje tej pierwszej. Jego przypadek podobny jest do przypadku człowieka, który został zmuszony do udziału w bitwie, gdzie musi albo zabijać innych, albo zostać zabitym samemu. Nie można na podstawie tego, że próbuje w niej odbierać życie przeciwnikom, by ocalić własne wnioskować, że bitwa jest wynikiem jego własnego wyboru”.[31]

Jak widać, Spooner za jednym zamachem, stosując sprytną (jednak nie wystarczająco, co wykażę za chwilę) analogię demokracji do bitwy, próbował odeprzeć zarzut legitymizacji systemu przez głosowanie oraz usprawiedliwić samo głosowanie. Niestety jego argumentacja jest wadliwa i to w najwyższym stopniu, prowadzi bowiem do wyjątkowo obrzydliwej konkluzji dotyczącej tyranii. Stwierdzając, że libertarianin nie ma innego wyboru, jak tylko „poddać ich swej własnej” tyranii, rozszerza on prawo do odparcia agresji także poza moment bezpośredniego zagrożenia i uzasadnia akt władania innymi sam w sobie. Tymczasem fakt, że demokracja polega nie na wyłanianiu jednorazowego zwycięzcy w boju, lecz na wybieraniu rządzącego społeczeństwem przez pewien okres komitetu, nie znosi ważności libertariańskich zasad sprawiedliwości. Gdyby potraktować wnikliwiej stojący przed wolnościowcami problem, jakim jest rzekoma n nieuchronność udziału w demokratycznym procederze, to należałoby znaleźć inne rozwiązanie, niż zaakceptowanie jednej z dwóch ról: niewolnika lub tyrana. Albowiem libertarianie nie walczą tylko o swoją wolność kosztem cudzej niewoli, lecz o wolność dostępna dla każdego[32]. Tak więc, skoro niedopuszczalne jest narzucanie spoonerowskiej tyranii naszym przeciwnikom, musimy sabotować i bojkotować proces demokratyczny, gdyż niedopuszczalne jest także, aby oni narzucili swoją tyranię nam. Celem libertarianina może być tylko likwidacja tyranii, a nie zagarnianie jej dla siebie. Być może wielu rozpolitykowanych libertarian akceptuje myśl o przejęciu władzy, gdyż wyobraża sobie, że libertarianie u sterów państwa szybko zlikwidują wszelki ucisk i wprowadzą anarchię, w której każdy będzie mógł – jeśli taka jest jego wola – żyć wolny, lub zorganizować z innymi chętnymi, pewną namiastkę „państwa”, która sie nim zaopiekuje. Jednak jest to bajka, w którą nikt nie może dzisiaj wierzyć, biorąc pod uwagę, że poparcie społeczne dla libertarian nie osiąga nawet 1% a libertariańscy kandydaci o ile dostają sie do władzy, to tylko w ramach struktur nie-libertariańskich ugrupowań i nie mają wolnej ręki w reformowaniu prawa na kształt libertariański. Jeszcze bardziej brutalnie role libertarian „demontujących demokrację od wewnątrz” w systemie państwowym oceniał twórca agoryzmu, Konkin, przedstawiając godny pożałowania los fikcyjnej anarchistki ujętej za działalność antypaństwową:

„Aresztują ją libertarianie pracujący nad zmianą systemu od środka jako policjanci. Zamyka ją libertarianie pracujący nad zmianą systemu od środka jako klucznik. Przesłuchuje ją libertarianin pracujący nad zmianą systemu od środka jako sędzia. Jej egzekucji dokonuje libertarianin pracujący nad zmiana systemu od środka jako kat”.[33]

Można wyrazić zdziwienie, że nie wspomniał w tym fragmencie nic o politykach, jednak niech nikogo nie kusi sugerowanie, że libertarianin „pracujący nad zmianą systemu od środka jako polityk” mógłby ją ułaskawić lub złagodzić prawo w pierwszej kolejności, aby uniknęła kary. Konkin stanowczo odrzuciłby takie mrzonki, uznając je za błędy „zdeprawowanych intelektualistów” z których najgorszy z nich to „partiarchizm – antyzasada dążenia do celów libertariańskich poprzez środki etatystyczne, zwłaszcza partie polityczne”.[34]

Spoonerwoskie porównanie demokracji do bitwy jest o tyle wadliwe, że w rzeczywistości za bojkot wyborów, nikomu nie grozi śmierć, w większości cywilizowanych krajów nie grożą za to żadne konsekwencje. Więcej trudności przysparza bojkotowanie działań samego, już wybranego rządu i władz lokalnych tak, aby uniknąć konsekwencji, lecz – przynajmniej do pewnego stopnia – i to jest wykonalne. Świadczy o tym chociażby istnienie całej, szeroko rozumianej szarej strefy, czyli rynku funkcjonującego poza kontrolą państwowego regulatora i aparatu przemocy[35].

Z tego samego powodu – istnienia zawsze jakiejś alternatywy – również niezbyt udana, a jednak z pewnych powodów lepsza, byłaby metafora klatki. Porównajmy demokratyczne wybory do sytuacji, gdy dwoje ludzi – libertarianin i nie-libertarianin – zostają zamknięci razem w niewielkiej klatce i dochodzi między nimi do walki. Czy libertarianin ma prawo zastosować przemoc aby obronić się przed atakiem przeciwnika? Jak najbardziej. Czy jednak ma prawo, po odparciu bezpośredniego ataku przeciwnika i zlikwidowaniu zagrożenia z jego strony, kontynuować atak i zniewolić go, tłumacząc swój czyn faktem zamknięcia razem w jednej klatce? Z pewnością nie. Prawo do samoobrony nie oznacza prawa do eksploatacji drugiej osoby. Przejęcie władzy w demokratycznych wyborach jest raczej zniewoleniem drugiej osoby, niż odparciem jej bezpośredniego ataku. Jakkolwiek widzimy, że w rzeczywistości przed skutkami demokracji można uciec, w przeciwieństwie do klatki, to jednak metafora ta była dla nas przydatna tylko po to, aby wskazać na różnicę między „narzucaniem tyranii” a samoobroną. W tym miejscu uważam argumenty Spoonera za odparte.

Głosowanie a podatki

Jednym z zarzutów pod adresem postawy kontr-politycznej jest oskarżenie o współudział w niesprawiedliwości państwowej, jakim jest płacenie podatków na rzecz rządu. Libertarianie tak argumentujący stwierdzają, że nie jest możliwe zachowanie „czystości ideowej”, gdyż każdy z nas w ten lub inny sposób, jest dotknięty przez konszachty z państwem, a nawet, jeżeli nie pracuje bezpośrednio lub pośrednio[36] na jego rzecz, to przecież wszyscy płacimy podatki, zasilając tym samym państwowy budżet, co umożliwia funkcjonariuszom państwa prowadzenie ich zbrodniczej działalności. Przyczyniając się do fundowania państwowych instytucji każdy staje się na równi „umoczony” w nikczemne postępki państwa i tym samym nie ma osób „bez skazy”.

Jednakże zarzut taki łatwo odeprzeć poprzez wskazanie na to, kto inicjuje w danym przypadku agresję i kto jest winny, a kto jest ofiarą. W przypadku działań politycznych wykorzystujących narzędzia państwowe (i jakąkolwiek inną, także prywatną, przemoc) agresorem jest podejmujący te polityczne działania, a nie ich ofiara. Dotyczy to w takim samym stopniu sytuacji głosowania jak opodatkowania. Dlatego należy wyraźnie i uważnie wskazać, kto jest agresorem, a kto ofiarą. Agresorem jest polityk oraz popierający go elektorat wyborczy nastawiony na to, że polityk przy użyciu państwowej siły załatwi ich interesy i zaszkodzi ich przeciwnikom. Agresorem jest też urzędnik skarbowy i minister finansów, którzy w sposób zorganizowany, z premedytacją, bezprawnie dokonują grabieży cudzego mienia lub owoców jego pracy. Ofiarą jest tu zawsze ten, przeciwko komu zostanie użyta państwowa siła. Podatnik, który zawierając transakcje na „legalnym” rynku zostaje opodatkowany przez organy państwowe, jest więc ofiarą agresji, a nie jej „współuczestnikiem”. Tak jak ofiara kieszonkowca nie jest „współuczestnikiem kradzieży” lecz okradzioną ofiarą, a kobieta napadnięta przez gwałciciela nie jest „współuczestniczką gwałtu” lecz jego ofiarą.

Tak więc krytyka pod adresem sympatyków agoryzmu wskazująca na to, że nie zdołali całkiem odseparować się od państwa bo płacą podatki, chociażby VAT w cenie nabywanych przez nich towarów i usług, jest chybiona. Agorysta taki godząc sie na zapłatę podatku dołącza bowiem do grona ofiar systemu, a nie do grona oprawców i agresorów. Inaczej ma się sprawa z osobą decydująca sie wziąć udział w głosowaniu, lub, co gorsza, wystartować w wyborach, która – aby sie „bronić” – dołącza do agresorów lub oprawców państwowych. Nie można też oczekiwać od libertarianina żyjącego we współczesnej cywilizacji, że całkowicie odseparuje się od świata i zostanie pustelnikiem, aby tylko nie zapłacić przypadkiem gdzieś podatku VAT lub dochodowego. Oczywiście im większej liczby podatków udaje sie mu uniknąć i im bardziej przechodzi on do szarej strefy, tak pod względem własnej działalności zarobkowej, jak i konsumpcyjnej (nabywanie towarów i usług wytwarzanych bez kontroli państwa i aparatu skarbowego), tym bardziej zbliża sie on do realizacji agorystycznego ideału i tym lepiej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że dzisiejszy styl życia ludzi w krajach zachodnich w większości na to nie pozwala. Większość z nas mieszka w miastach i nie posiada własnej ziemi, która jest podstawowym czynnikiem produkcji niezbędnym do zapewnienia sobie podstaw utrzymania „poza systemem” dzięki produkcji własnej żywności. Mieszkaniec miasta jest siłą rzeczy skazany na nabywanie produktów żywnościowych od kogoś innego, a dodatkowo wykształcenie i wyuczony zawód zwykle skazują go na pracę w „legalnym” przedsiębiorstwie, często dużej, niekiedy zagranicznej firmie, która nie ma szans na funkcjonowanie w szarej strefie z racji skali swojej działalności oraz jej charakteru. Trudno wyobrazić sobie nielegalnego dealera samochodów Audi, albo nieopodatkowane usługi ubezpieczeniowe i agentów ubezpieczeniowych pracujących na czarno. Być może jest to tylko kwestia technologii i wyłonienia się w przyszłości nowych struktur społecznych i nowych instytucji nieformalnych, które pozwolą omijać struktury państwowe także w dziedzinach, które dziś podlegają czujnej kontroli instytucji państwa i opodatkowaniu. Może w przyszłości wyłonią sie w końcu liczne, konkinowskie agory, umożliwiające libertarianom ucieczkę od państwa i budowanie „równoległej gospodarki”, jednak na razie, niestety nic nie zapowiada ich rychłego powstania.

Musimy więc pogodzić sie na razie z faktem, że od roli płatnika podatków nie jest łatwo uciec i że dla większości z nas – a libertarianie, zwłaszcza polscy, nie należą do miliarderów zdolnych korzystać z rajów podatkowych i optymalizacji podatkowej na wielka skalę – jest po prostu skazana na życie w oficjalnym systemie gospodarczym, w obrębie tak zwanego „białego rynku”[37]. Zatem postulat aby każdy przeciwnik metod politycznych natychmiast zaprzestał nabywania jakichkolwiek opodatkowanych dóbr i usług na rynku jest w większości przypadków niewykonalny, oznaczając zagłodzenie[38] i dramatyczny spadek poziomu życia takiego agorysty. Rezygnacja z udziału w wyborach demokratycznych natomiast nie wymaga żadnych wyrzeczeń i nie powoduje żadnych bezpośrednich zmian w poziomie życia demokratycznego abolicjonisty i tym samym jest w pełni wykonalna.

Na sam koniec chciałbym odnieść sie jeszcze do jednej kategorii ataków na anty-polityczne stanowisko libertariańskie, a mianowicie do zabiegu polegającego na przywołaniu pewnych teoretycznych sytuacji, gdy udział w demokratycznym głosowaniu wydaje się być absolutnie konieczny, a nawet moralny. Chodzi o pewne przypadki graniczne, z których jeden brzmi przykładowo: „Wyobraź sobie sytuację, że w wyborach startuje Józef Stalin z jednej strony i Ron Paul z drugiej. Głosy rozłożyły sie po 50% a twój jeden głos przesądzi o tym, czy do władzy dostanie się Stalin, czy Ron Paul. Czy w tej sytuacji też odmówiłbyś głosowania i namawiał innych libertarian aby nie głosowali?”
Oczywiście ktoś mógłby zarzucić mi, że celowo dobrałem takie zmienne w zastosowanym przykładzie, które czynią go absolutnie niemożliwym do zaistnienia, a przez to absurdalnym i tym samym ułatwiłem sobie zadanie. Przyjmuję ten argument, nawet pomimo, że dokładnie tak brzmiał naprawdę zastosowany kiedyś przeciwko mnie przez zwolennika udziału w polityce argument. Możemy zastąpić zatem Stalina i Rona Paula dwoma anonimowymi, fikcyjnymi politykami, ale tak samo, jak w oryginalnym pytaniu, jeden z nich jest morderczym tyranem pragnącym wprowadzić krwawy terror i niewolę, a drugi jest łagodnym i umiarkowanym libertarianinem, pod którego rządami na pewno wiodłoby sie nam setki razy lepiej[39]. Na tak zadane, pozornie nie dające wyjścia, pytanie, należy oczywiście odpowiedzieć w jeden sposób: każdy, kto w takiej skrajnej sytuacji by sie znalazł, ma absolutny, moralny obowiązek zrobić wszystko, aby krwawy tyran przegrał wybory i aby wybrano łagodnego libertarianina – nawet jeśli musiałby w tym celu posunąć sie do zagłosowania w wyborach. Jednak nie oznacza to wcale zwycięstwa libertariańskich zwolenników drogi politycznej! Po pierwsze, jak zauważyłem na początku omawiania tego przykładu, jest to tzw. przypadek graniczny. Nie należy oceniać wartości danej strategii działania w oparciu tylko o to, jak radzi sobie z sytuacjami granicznymi, lecz raczej w oparciu o to, jak sprawdza się w sytuacjach normalnych, bądź też jak radzi sobie przeciętnie. Ponadto należy zauważyć, że opisany przypadek jest nienaturalny, gdyż jest rażąco łatwo ocenić skutki każdego z wyborów, tymczasem w rzeczywistych wyborach demokratycznych, nigdy niemal nie mamy do czynienia z tak jaskrawo różniącymi się kandydatami, z których jeden wydaje się nam bezwzględnie zły i nikczemny, a drugi jest jego niemal stuprocentowym przeciwieństwem[40]. W realnym świecie wybieramy spośród nijakich, bardzo podobnych do siebie kandydatów lub partii politycznych, a w dodatku bardzo trudne, lub niemożliwe jest pewne przewidzenie, jak naprawdę będą rządzili poszczególni kandydaci, gdy już dojdą do władzy. Tak więc tak oczywisty i jednoznaczny wybór jest rzadkością, aby nie powiedzieć, że niemożliwością w praktyce. Najczęściej więc głosując wybieramy kandydata, który być może – o ile w ogóle wypełni jakiekolwiek swoje obietnice wyborcze, co nie zdarza sie wcale tak często – zrobi coś, co uważamy za korzystne i słuszne, ale jest niemal równie prawdopodobne i częste, że jednocześnie podejmie inne, tym razem szkodliwe, głupi i niemoralne decyzje – czy to z własnej woli czy zmuszony okolicznościami, na przykład potrzebą zawarcia kompromisu politycznego. Dlatego właśnie w realnej demokracji, odrzucam konsekwentnie udział w wyborach, aby nie skazywać się na wspieranie tych niejednoznacznych, niepewnych i nieszczerych kandydatów i partii.

Czy jest jakaś alternatywa dla demokratycznej walki?

„Nieufnie traktuję próby wyniesienia demokracji do rangi uniwersalnej wartości. Demokracja jest funkcją konkretnej epoki i społeczeństwa. Nie musi być produktem finalnym historii”.

– Robert Cooper

Nie chodzi tutaj oczywiście o spór ze zwolennikami obecnego w głównym nurcie filozofii politycznej konsensusu w ramach którego uważa się, że zachodnie społeczeństwa osiągnęły pewne „optimum” w zakresie porządku społeczno-gospodarczego i że tym optimum jest właśnie liberalna demokracja jako ustrój polityczny państwa oraz system mieszany, jako ustrój gospodarczy. Wszyscy libertarianie wiedzą bowiem, że istnieje przynajmniej kilka lepszych (przynajmniej z perspektywy oceny moralnej) alternatywnych rozwiązań proponowanych przez różne nurty libertarianizmu[41]. Chodzi zaś o znalezienie odpowiedzi na pytanie: co w takim razie zamiast głosowania? Skoro udział w procesie demokratycznym jest z libertariańskiej perspektywy niemoralny i niedopuszczalny, to jak niby libertarianie mają dążyć do realizacji swoich postulatów rozszerzenia zakresu wolności osobistej i gospodarczej a docelowo do likwidacji instytucji państwa, lub przynajmniej – jak chcą minarchiści – do jego ograniczenia do pełnienia funkcji „nocnego stróża”?

Wielu libertarian nawet, gdy zgodzi się zasadniczo z argumentem mówiącym, że demokracja jest niemoralna, ze zrezygnowaniem stwierdza następnie, że nie istnieje w systemie demokratycznym inna, legalna droga dokonywania zmian i tym samym jesteśmy „skazani” na włączenie się w ten niemoralny proceder, o ile oczywiście chcemy na prawdę cokolwiek zmienić, a nie tylko pozostać teoretykami idei wolności i do końca swych dni zajmować się jedynie dyskusjami akademickimi o teoretycznym ładzie bezpaństwowym czy minarchistycznym. Tym samym dopuszczają oni udział w demokracji jako „mniejsze zło” w porównaniu do bierności i poddania się dyktatowi nie-libertarian i uznają, że przyszła wolność jest usprawiedliwieniem dla ubrudzenia sobie dzisiaj rąk. Tym samym stwierdzają, że cel uświęca środki, choć oczywiście z oburzeniem stwierdziliby teraz, że próbuję czynić z nich cynicznych pragmatyków, gotowych do popełniania dowolnej zbrodni na rzecz realizacji idei, a przecież jest różnica między głosowaniem, a na przykład „rozstrzeliwaniem kułaków” co było „uświęconym przez cel” środkiem w arsenale bolszewików. Tak zaczyna się usprawiedliwianie i relatywizowanie swoich wyborów, wydawałoby się, nieuniknione, w zastanej rzeczywistości.
Nie zgadzam sie jednak z takim podejściem, głównie z deontologicznych powodów, ale na obronę swej bezkompromisowości względem libertariańskich demokratów mam też pewne praktyczne argumenty w postaci propozycji alternatywnych działań libertarian względem demokratycznego reformizmu od wewnątrz.

Jedną z tych alternatyw jest wspomniany już wielokrotnie w tym tekście agoryzm Konkina, który jest formą totalnie bezkompromisowej postawy wobec państwa i jego struktur polegającej na możliwie jak największym ich ignorowaniu i bojkotowaniu, życiu i pracy w szarej strefie, budowaniu alternatywnej gospodarki (kontrekonomia), co ma z czasem doprowadzić do powstania i rozrostu bezpaństwowych enklaw wolnego rynku nazywanych przez Konkina „agorą”. Oczywiście agoryzm rodzi ogromne trudności praktyczne, na co już zwróciłem w tekście uwagę, a dodatkowo można pod jego adresem wystosować pewne zastrzeżenia natury ekonomicznej, co poczynił między innymi Rothbard, lecz przynajmniej dla niektórych libertarian jest on rozwiązaniem ciekawym i lepszym od udziału w procesie politycznym. Uważam, że wraz z rozwojem technologii takich jak Bitcoin czy Uber i im podobne, agoryzm będzie sie rozwijał i w końcu może rozkwitnąć doprowadzając nawet do rzeczywistego upadku niektórych państw, zwłaszcza wraz z okresami kryzysu „legalnego”, kontrolowanego przez rządy systemu gospodarczego.

Niektórzy w takich okresach upadku światowej koniunktury gospodarczej oraz kryzysów konkretnych gospodarek i struktur państwowych upatrują też szansy na przeprowadzenie wprost zbrojnej libertariańskiej rewolucji. Być może wraz z poprzedzającym procesem długotrwałej dekonstrukcji państwa i rozrostem struktur libertariańskiej agory, taki scenariusz jest realny, lecz z pewnością należy odrzucić możliwość jakiejkolwiek rewolucji libertarian w dającej sie przewidzieć przyszłości przy obecnym stanie świadomości społecznej i panujących nastrojach społecznych. Przyczyny, dla których każdy, libertariański przewrót dokonany w najbliższej przyszłości jest skazany na klęskę, jest wiele i są one na tyle oczywiste, że nie ma sensu ich tutaj szczegółowo przytaczać ani rozważać[42].

Jedną z dróg dostępnych dla libertarian jest też libertariański syjonizm, oraz secesjonizm. Oba są sposobem pokojowego odseparowania się libertarian (i chcących z nimi współpracować wolnościowców o mniej radykalnych poglądach) od reszty społeczeństwa poprzez zbudowanie własnej, odrębnej, suwerennej organizacji państwowej lub quasi-państwowej, która pozwoliłaby im rozpocząć życie na własny sposób bez narzucania tego sposobu innym ludziom, np. dominującym we współczesnych społeczeństwach socjaldemokratom. Libertariański syjonizm zakłada stworzenie enklawy wolności na terytorium niezamieszkanym, co koresponduje z istniejącym, znacznie szerszym i nie tylko libertariańskim zjawiskiem tworzenia tzw. mikronacji[43]. Obecnie najbardziej znanym przykładem libertariańskiej mikronacji jest Liberland, którego założycielem jest czeski polityk Vít Jedlička ciężko pracujący wraz z licznymi sympatykami tej idei nad zyskaniem międzynarodowej aprobaty przedstawicieli państw oraz biznesu dla jego projektu. Często proponowana koncepcją jest kolonizacja akwenów wodnych, tzw. seasteading, który jednak w chwili obecnej nastręcza ogromnych trudności technicznych, a zamieszkiwanie na powierzchni morza czy oceanu wymaga ogromnych nakładów finansowych[44]. Secesjonizm budzi więcej kontrowersji, gdyż wymaga wydzielenia z istniejącego i zamieszkanego terytorium już istniejącego państwa nowego, suwerennego obszaru, na którym zapanuje nowy, libertariański ład państwowy[45]. Kontrowersja właściwie wynika tu z tego samego powodu, dla którego krytykujemy demokrację: dokonanie secesji jakiegoś terytorium prawie na pewno odbyłoby się w sprzeczności z wolą przynajmniej części jego mieszkańców, którzy woleliby pozostać w dotychczasowym państwie – jest więc agresją wobec nich. Stąd należy zaznaczyć, że dopuszczalna jest tylko taka secesja, w ramach której w nowym organizmie zamieszkają tylko ludzie rzeczywiście tego pragnący, co w praktyce jest bardzo trudne do osiągnięcia, choć nie niemożliwe[46]. Istotną zaletą koncepcji secesji jest to, że nie jest to idea nieobecna poza ruchem libertariańskim i że ruchy secesjonistyczne są obecne na całym świecie i prężnie działają na rzecz realizacji swoich planów, a najgłośniej chyba mówi sie dziś o ruchu niepodległości Katalonii[47]. Istnieje też rozwiązanie będące czymś pośrednim między secesją a syjonizmem, a mianowicie projekty specjalnych stref autonomicznych, znanych jako LEAP (, których propagatorem jest Mark Klugmann, a w Polsce pisze i mówi o nich na antenie Kontestacji libertariański przedsiębiorca Jan Fijor[48]. Warto też wspomnieć o nowym projekcie szwedzkich wolnościowców znanym jako Liberstad, którego celem jest wykupienie skrawka szwedzkiej gminy i urządzenie w niej wolnościowej enklawy[49]. Te koncepcje budowania wewnętrznych enklaw wolności także wymagają pewnej współpracy z władzą państwową i/lub lokalną, zwłaszcza koncepcja LEAP, która może zostać zrealizowana tylko przy przychylności centralnego regulatora, co wymaga niestety zaangażowania politycznego, więc można stwierdzić, że jest to pomysł obciążony tymi samymi, wadami, co reformizm wewnątrz struktur demokratycznego państwa, lub niektórymi z nich.

Prywatna edukacja i propagowanie idei libertariańskich w społeczeństwie wydaje się jedynym rozwiązaniem, które nie budzi żadnych wątpliwości moralnych. Wszelka działalność publicystyczna, naukowa i propagandowa, pod warunkiem, że środki na jej prowadzenie pozyskane zostaną w sposób zgodny z zasadą nieagresji, jest jak najbardziej dopuszczalna, cenna i wskazana, jako narzędzie służące zmianie porządku społecznego. W pierwszej kolejności służyć ma ta edukacja i propaganda odpieraniu naporu wrogiej ideom wolności propagandy i edukacji etatystycznej, socjalistycznej, nacjonalistycznej i innych kolektywistyczno-państwowych nurtów myśli politycznej. Dlatego tak ważne jest, aby libertarianie aktywnie i głośno odpowiadali na wszystkie przypadki rozpowszechniania anty-wolnościowej ideologii w mediach, na debatach i w zwykłych dyskusjach między ludźmi. W tym przypadku jest także dopuszczalne tymczasowe, taktyczne łączenie sił przez libertarian z grupami i organizacjami, które także zwalczają daną, wrogą wolności ideologię, pod warunkiem, że przekaz libertariański pozostanie odrębny, wyraźny i nieskażony odmiennymi poglądami, aby libertarianie pokazali swój sprzeciw, a nie zasilili liczebnie przekaz swoich konkurentów. Naturalnym sojusznikiem libertarian w wielu przypadkach wydają się wszelkiej maści klasyczni liberałowie, ale w niektórych przypadkach – zwłaszcza, gdy sprawa dotyczy tematyki wolności obyczajowej – także ugrupowania z lewicy. Najważniejszy jednak jest przekaz stricte libertariański kierowany do społeczeństwa nie przy okazji cudzych wystąpień, lecz samodzielnie i wprost przy użyciu tylko naszych własnych sił i środków. Niektórzy mogą zarzucić mi tutaj, że skupiam sie na działaniach bardzo mało skutecznych, długotrwałych i nie gwarantujących szybkich, trwałych sukcesów, a oni – jak często słyszę – „nie są zainteresowani wolnością za 500 lat, tylko jeszcze za ich życia”. Mogę na taki zarzut odpowiedzieć tylko wyrażając prawdę: nie można ludzi do wolności zmusić metodami politycznymi, podczas, gdy idee libertariańskie są im obce i dla nich nieatrakcyjne. O moralnej niedopuszczalności takiego „wolnościowego przymusu” już pisałem, tymczasem z pragmatycznego punktu widzenia jest on także bezsensowny. Przysłowiowe „wprowadzenie wolności ustawą” doprowadzić może na dłuższą metę jedynie do tego samego, do czego doprowadził przymusowy eksperyment bolszewicki w Rosji: przemocy i destrukcji, a na dłuższa metę: odwrotu od narzuconych siłą rozwiązań i powrotu rozwiązań etatystycznych. Tym samym zarzuty „długotrwałości” oraz „nieskuteczności” wystosowane pod adresem edukatorów obracają sie także przeciwko libertariańskim politykom i libertariańskim rewolucjonistom. Wydaje się, że tylko mozolna, konsekwentna, wielopoziomowa, kierowana do wszystkich grup społecznych i wiekowych, możliwie jak najbardziej „czysta ideowo” edukacja i propaganda libertariańska, daje szansę w dłuższym okresie na stopniową i trwałą zmianę światopoglądów dominujących w społeczeństwie i ostateczne obalenie paradygmatu demokracji i gospodarki mieszanej. Bardzo ważna jest tutaj także działalność, którą można by nazwać „drogą przez kulturę”, czyli tworzenie kultury i sztuki o libertariańskim wydźwięku, podszytą umiejętnie przemycaną ideologia wolności, a także wysiłki mające na celu odkłamanie języka używanego przez społeczeństwo, o czym znakomicie pisze Mateusz Błaszczyk[50]. Tylko w społeczeństwie, w którym ideologia wolności jest szeroko rozpoznawalna i akceptowana, a populacja libertarian szczerze przyznających sie do libertariańskich poglądów, jest możliwe wprowadzenie następnie trwałych zmian ładu gospodarczo-prawnego i zbliżenie go do libertariańskiego ideału. To, jak blisko uda nam się do niego zbliżyć, jest niewiadomą, gdyż sami libertarianie nie wiedzą, które koncepcje ich doktryny i w jakim stopniu są rzeczywiście możliwe do praktycznego wprowadzenia w życie i nie doprowadza przy tym do większej liczby negatywnych konsekwencji, niż tych pozytywnych[51]. Nie ma mowy o przekształcaniu prawa w zgodzie z postulatami libertarian w świecie, w którym dominujące poglądy sprawiają, że debata publiczna toczy się właściwie o to, czy wolność należy bardzo mocno ograniczyć i uregulować (jak chcą tego wszelkie „umiarkowane” i „centrystyczne” ugrupowania polityczne) czy też niemal całkowicie zlikwidować (jak chcą ugrupowania socjaldemokratyczne, o bardziej skrajnych nie wspominając). To, jaka filozofia i jakie poglądy dominują w umysłach ludzi danego okresu ostatecznie przesądza o tym, jak szerokie jest pole działania polityków. Stąd operując w paradygmacie mniej lub bardziej socjaldemokratycznym, libertariańscy politycy nie mają żadnych szans na skuteczne działanie, gdyż próbując popchnąć ustawodawstwo w kierunku wolności gospodarczej lub obyczajowej, napotkają zawsze mur niezgody powstały na skutek obecnego konsensusu ideologicznego w społeczeństwie. Marginalne ruchy radykałów, jakimi jesteśmy, nie decydują o kształcie polityki, dopóki ich idee nie przestana być marginalne i nie staną się powszechne.

Wreszcie, na sam koniec, pragnę zaznaczyć, że bezkompromisowa i konsekwentna niezgoda libertariańska na uczestnictwo w procesach demokratycznych, nie oznacza całkowitego odcięcia się od obserwacji i komentarza politycznego, zwłaszcza pod adresem aktualnie sprawujących władzę polityków i wykonujących ich decyzje urzędników. Jest wręcz powinnością libertarianina, jako wroga wszelkiego przymusu, patrzeć władzy na ręce i nagłaśniać każdy zidentyfikowany przypadek naruszeń i patologii jej działania, oraz ciągłe przypominanie przy tej okazji, że nawet to, co inni uważają za rzekomo „prawidłowe” funkcjonowanie struktur państwa i władz lokalnych, jest w istocie samo w sobie patologią i naruszeniem wolności jednostki. Z tego względu nie propaguję całkowitego odcięcia się od świata i udawania, że państwo i jego słudzy nie istnieją. Libertarianin nie musi być ignorantem w kwestii działań rządzących ani opozycji, która często kieruje swoja krytykę tam, gdzie wcześniej sama postępowała identycznie, albo gdzie za lat kilka powtórzy krytykowany sposób postępowania. Anty-polityczny libertarianin jest nie tylko dlatego przeciwnikiem wszelkiej polityki, że sam nie bierze w niej udziału, ale też dlatego, że aktywnie krytykuje cudzy w niej udział, zwłaszcza, gdy jest to udział szczególnie szkodliwy dla wolności obywateli. Szczególnie czujni powinniśmy też być patrząc na ręce tym rozpolitykowanym libertarianom, którzy wbrew naszym radom i przestrogom jednak do uprawiania polityki weszli. Ponieważ ludzie ci reprezentują nas na zewnątrz, przed okiem kamer i opinią społeczeństwa, musimy szczególnie ostro ich oceniać i krytykować bezlitośnie każdy przypadek, gdy ich działania okazują się anty-wolnościowe. Nie ma bowiem nic gorszego dla wizerunku libertarianizmu ani nic bardziej niemoralnego, niż „libertariański” polityk popierający nie-libertariańskie ustawy czy defraudujący publiczne pieniądze na własne luksusy i balujący na koszt społeczeństwa. Niczym się taka osoba nie różni od sowieckich funkcjonariuszy aparatu władzy, którzy głosząc publicznie hasła „równości i solidarności klasowej” sami opychali się kawiorem w carskich pałacach na koszt zapracowanych na śmierć rosyjskich kołchoźników i więźniów Gułagu[52].

Dlatego jak najbardziej powinni libertarianie głośno analizować i oceniać programy partii politycznych i postulaty wysuwane przez polityków oraz ich opinie wyrażane publicznie jak i prywatnie, chwaląc bądź krytykując przy tym nie tylko tych polityków i ich działanie, lecz także a może przede wszystkim, koncepcje i idee kryjące się za nimi. Libertariański publicysta zamiast podpowiadać ludziom na kogo maja glosować, powinien obnażać kuriozalne, szkodliwe i anty-wolnościowe propozycje polityczne a chwalić dobre i powiększające wolność koncepcje, aby w ten sposób wpływać i kształtować opinie obywateli nie o politykach samych w sobie, ale o konkretnych pomysłach i w efekcie ideologiach się za tymi pomysłami kryjących. To, co wolno nam robić w ramach porządku demokratycznego, to wziąć udział w wolnorynkowej wojnie idei, gdyż jest to działanie skuteczne, moralnie słuszne i rozwijające zarazem.

 

Antypolityczny elitaryzm

 

Na koniec chciałbym odnieść się do zarzutu, który wystosował wobec mojej postawy „purysty ideowego” jeden z aktywistów libertariańskich z mojego otoczenia, lecz każdy, kto zgodziłby się z moim stanowiskiem, może spotkać się z podobną krytyką, mianowicie oskarżeniem o „elitaryzm”. Po pierwsze, nigdy nie było moim celem sugerowanie, jakoby powstrzymywanie się od udziału w wąsko rozumianej polityce było wyznacznikiem przynależności do jakichkolwiek „elit”, gdyż w istocie po prostu postrzegam rezygnację z angażowania się w metody polityczne jako zwyczajny przejaw uczciwości i bycie przyzwoitym człowiekiem, nic więcej.

Nawet jednak, jeżeli uprzemy się przy wartościowaniu tak jednostek i ustalimy, że ludzie przyzwoici i uczciwi należą do „elity” (co niesłychanie źle świadczyłoby o tzw. masach, które się w politykę angażują w ten lub inny sposób), to nie widziałbym w tym niczego złego. Jeżeli ktoś krytykuje innych za aspirowanie do miana elit, to najwyraźniej jego myślenie skażone jest chorobą uwielbienia dla powszechnego egalitaryzmu. Mowa tu jednak o lewicowym egalitaryzmie, który na silę i fałszywie zrównuje wszystkich ludzi tworząc złudzenie, że kondycja moralna, intelektualna i duchowa każdej jednostki jest identyczna i że każda postawa i zachowanie zasługują na taki sam szacunek oraz zmusza do skrajnego relatywizmu moralnego. Czymś zupełnie innym jest egalitaryzm rozumiany jako równość wszystkich względem prawa, który jest fundamentalną zasadą niezbędną dla funkcjonowania libertariańskiego ładu, a czymś innym jest lewicowy, „wrażliwy” egalitaryzm, który każe traktować tak samo głupiego złoczyńcę jak cnotliwego filozofa i który zabrania cnotliwym filozofom izolować się w swoim gronie i bronić przed głupimi złoczyńcami.

Fałszywy, lewicowy egalitaryzm jest tworem sztucznym i zawsze musi być wprowadzany przy zastosowaniu przemocy państwowej, gdyż ludzie z natury nie są równi pod względem swych potencjałów i kondycji moralnej i zawsze wydzielali w swych społeczeństwach elitarne kluby, stowarzyszenia i bractwa, które umożliwiają ludziom podobnym i mającym bliskie poglądy oraz idee trzymać ze sobą i czerpać z takiego stanu rzeczy korzyści. Egalitaryzm jest ślepy na fakt, że dla różnych ludzi istnieją różne optima w zakresie sposobów urządzania sobie życia a nawet sposobów percypowania świata i myślenia o nim! Dlatego właśnie ludzie lgną do „swoich”, których w zupełnie naturalny sposób postrzegają jako „lepszych”. Nie inaczej może być z libertariańskimi purystami, którzy maja prawo do tworzenia swoich „elitarnych” kręgów, jeśli ich tworzenie okaże się dla nich przydatne i wygodne i nie ma powodu aby krytykować taką postawę. Równie dobrze przecież zwolennik zaangażowania politycznego, jeżeli nie przekonał go powyższy artykuł, może uważać siebie za „członka libertariańskiej elity pro-politycznej” i tym samym czerpać korzyści psychologiczne z takiej nowej tożsamości. Droga wolna!

[1] – Ponieważ wielu jest gotowych nazwać działalnością polityczną niemal wszelkie działania podejmowane przez ludzi mające na celu zmianę panujących realiów społecznych, w tym działalność polegająca na propagowaniu idei, dyskusjach, pisanie felietonów czy organizowanie debat, pozwalam sobie dokonać rozróżnienia na „wąską” i „szeroką” działalność polityczną. W myśl tego podziału wąska działalność odnosi się bezpośrednio do działań podejmowanych w ramach oficjalnych, legalnych aktywności partii politycznych i instytucji publicznych na których funkcjonowanie maja wpływ politycy i w których politycy „pracują. Wąsko rozumiana działalność polityczna to kandydowanie w wyborach do różnych ciał ustawodawczych i wykonawczych, agitowanie wyborcze, praca w komitetach wyborczych oraz praca w instytucjach publicznych realizujących i tworzących politykę państwową i lokalną. Ilekroć w tekście mowa jest więc o działalności politycznej, mowa o tym, wąskim jej rozumieniu

[2] – Z j. angielskiego: Non-Aggression Principle.

[3] – Hans Herman Hoppe, Demokracja: Bóg, który zawiódł, Tłum.: W.Falkowski, J. Jabłecki, Fijorr Publishing, Warszawa 2006.

[4] – Wyjaśnienie, dlaczego demokracja jest marnym narzędziem do zmiany naszej sytuacji na lepszą znajduje się w bardzo przystepnej i syntetycznej formie w tekście pod tytułem „Pięć powodów, dla których demokracja nie działa” dostępnym na jego blogu internetowym pod adresem: http://stanislawwojtowicz.pl/2015/10/piec-powodow-dla-ktorych-demokracja-nie-dziala/, oraz „Do obrońców demokracji”, który odnajdziecie pod adresem: http://stanislawwojtowicz.pl/2015/12/do-obroncow-demokracji/.

[5] – Marian Zdziechowski, Z psychologii bolszewizmu, [w:] idem, Europa, Azja, Rosja, Szkice polityczno-literackie, Wilno 1923, str. 289.

[6] – „Aubrey Herbert” [Murray N. Rothbard], The Real Aggressor [Prawdziwy agresor], „Faith and Freedom”, 1954, str. 24.

[7] – W istocie autor wierzy, że nie tylko libertarianin, ale każdy człowiek zgodziłby się z tym stwierdzeniem, a jedynie szczegóły sprawiają, że ludzie gubią tę podstawowa intuicję moralną i nieświadomie lub świadomie przyzwalają na taka organizację życia społecznego, która jest oparta przynajmniej w pewnym stopniu na przymusie i przemocy.

[8] – Z tego względu autor tego tekstu uważa za w pełni słuszne moralnie zastrzelenie w samoobronie urzędnika kontroli skarbowej nachodzącego samodzielnie lub w asyście funkcjonariuszy policji dom lub przedsiębiorstwo prywatne.

[9] – Chodzi tutaj oczywiście tak naprawdę o oferty cenowe, gdyż „cena” to znana ex post relacja wymiany, do której faktycznie doszło w historii, a sklepikarz może jedynie zaoferować klientom zakup swoich towarów za określoną ilość środka wymiany (pieniądz), co nazywamy właśnie ofertą cenową. Oferta ta może zostać zaakceptowana przez klienta i stać się właśnie ceną, ale nie musi.

[10] – Zapewne system taki, będący karykaturą Szwajcarskiego systemu demokratycznego, gdzie każda ustawa i każda decyzja polityczna wymagałaby rozpisania referendum, byłby wysoce nieefektywny z racji na wysokie koszty podejmowania decyzji oraz długi czas potrzebny na organizacje ciągłych referendów. Zwolennik demokracji pośredniej miałby tutaj być może rację, choć augment ten można by odeprzeć sugestią, że decentralizacja polityczna oraz wyższa świadomość wyborców i poczucie wpływu na politykę państwa/regionu są tego warte. Nie zamierzam jednak bronić systemu demokracji bezpośredniej, gdyż zasadniczo uważam, że na fundamentalnym poziomie jest ona w takim samym stopniu niemoralna jakościowo, że pewne różnice ilościowe (każdy decyduje osobiście a nie przez przedstawiciela) nie maja większego znaczenia.

[11] – Zdumiewające jest to, że w systemie demokratycznym o kluczowych sprawach życia społecznego decyduje często znikomy promil uprawnionych do głosowania, narzucając swój dyktat pozostałym współobywatelom. Bardzo rzadko stosuje się wymogi określonej frekwencji aby wynik głosowania był wiążący, jednak nawet, gdyby we wszystkich wyborach zawsze wymagano 100% frekwencji, nie zmieniałoby to wcale niesprawiedliwości systemu w którym 51% może narzucić swoje rozwiązanie pozostałym 49% populacji. Sytuacje pogarsza nieco fakt, że w rzeczywistości zwykle to kilkanaście procent populacji narzuca swoja wolę większości społeczeństwa, jak na przykład było w ostatnich wyborach parlamentarnych w Polsce, gdzie przy frekwencji wynoszącej 50,92%, zwycięska partię wyłoniło 37,58% głosów, czyli niespełna 19,1% uprawnionych do głosowania wybrało partię rządzącą dla całego narodu.

[12] – Co prawda współcześnie instytucje finansowe najczęściej współpracują z organami ścigania i państwowymi organami skarbowymi, jednakże wynika to z przymusu, gdyby nie współpracowały, one same zostałyby poddane przemocy ze strony aparatu państwa, zapewne pod zarzutem „współudziału w popełnieniu przestępstwa”, „utrudnianiu śledztwa” etc. Często też państwo skłania silne podmioty prywatne do współpracy oferując im specjalne przywileje, jak ma to miejsce w przypadku sektora bankowego.

[13] – W praktyce bardzo rzadko słyszymy o przypadkach obywateli ponoszących śmierć w takiej konfrontacji, jednak nie wynika to z faktu, że śmierć nie stanowi potencjalnej, ostatecznej konsekwencji oporu, lecz z innych czynników. Obywatele potrafią sobie wyobrazić siłę państwa przeciw któremu się buntują i zdają sobie sprawę z daremności oporu, zwykle preferują więc minimalizację ryzyka i strat własnych i w razie nieskuteczności początkowego oporu, zwłaszcza w wyniku przegranej w (państwowym) sądzie, uginają się przed przymusem ze strony demokratycznych decydentów nie chcąc kłaść na szali swojego życia i całego majątku. Zatem brak masowych ofiar śmiertelnych nie wynika z łagodności państwa i braku determinacji jego funkcjonariuszy aby wyegzekwować wolę „ludu” nawet za cenę życia niepokornego obywatela, lecz z racjonalności obywateli, którzy rzadko kiedy gotowi są ryzykować wszystko dla jednej, konkretnej sprawy. Stąd rzadko słyszymy o Irwinach Shiffach, gotowych walczyć z państwem nawet w więzieniu, aż do śmierci. Więcej na temat Irwina Shiffa: http://www.fijor.com/blog/2015/10/21/zmarl-irwin-schiff-amerykanski-wiezien-polityczny-bohater/

[14] – Warto docenić tutaj diaboliczną cechę demokracji, która powoduje, że zmuszeni tak do posłuszeństwa ludzie rzadko kiedy odczuwają w związku z tym wrogość i poczucie klęski wystarczające aby zantagonizować sam proces demokratyczny i odrzucić go jako krzywdzący. Sama świadomość, że „przecież mogli wygrać” i to oni mogli być strona narzucającą swoja wole innym – a w przyszłości może wygrają i tak się stanie – zdaje się załagadzać dyskomfort cudzej tyranii na tyle, że lud traktuje demokratyczną walkę o to „kto trzyma kij, a kto będzie bity” jako swoistą, niekończącą się grę, mimo, że toczy się ona często o ich własny majątek a niekiedy nawet godność, zdrowie i życie, jak w przypadku niedawnej propozycji zaostrzenia prawa aborcyjnego.

[15] – Chodzi naturalnie o zwycięstwo NSDAP w wyborach do Reichstagu, gdy partia Adolfa Hitlera zdobyła 230 mandatów. Rok później Hitler został desygnowany na kanclerza Rzeszy.

[16] – Rachunki te są znacznie bardziej skomplikowane, niż może sie to wydawać na pierwszy rzut oka. Po pierwsze, trudno wycenić rzeczywista wartość wszystkich „zobowiązań” aparatu państwa wobec naszego libertarianina-polityka, gdyż nie wiadomo czy należy w ich poczet wliczyć tylko monetarna wartość sumarycznych podatków, jakie zapłacił dotychczas, czy także należałoby dodać tu oszacowana w jakiś sposób wartość „potencjalnych zysków” – czyli kosztów alternatywnych – które utracił w wyniku istnienia państwowych regulacji, barier itp. itd. Dodatkowo można by sie pokusić o próbę oszacowania wartości monetarnej roszczeń tego osobnika względem państwa z tytułu odebranej wolności, naruszanej prywatności i dyskomfortu psychicznego ogółem. Z drugiej zaś strony trzeba by dokładnie policzyć ile warte były wszystkie usługi i „dobra publiczne”, jakie państwo zaoferowało i dostarczyło tej osobie dotychczas. Czy należy tutaj zsumować wszystkie, które zostały sfinansowane z jego podatków, czy tylko te, z których bezpośrednio korzystał? Jaka jest wartość monetarna udostępnionych mu chodników, bezpieczeństwa publicznego i obrony narodowej, jaką „skonsumował”, nawet nieświadomie lub nie chcący, poprzez samo przebywanie na terenie kraju bronionego przecież przez wojsko i policję? A może – jeśli jest pacyfistą – to należy obronność zaliczyć raczej w poczet strat tego podatnika, jak to sugerował Rothbard? A co, jeśli podatnik ten skonsumował więcej dóbr publicznych, niż wynosiły jego sumaryczne podatki i tym samym jest „pasażerem na gapę” żyjącym w kraju „na koszt” pozostałych podatników? Czy jako polityk powinien teraz „dopłacić” do systemu? Te wszystkie pytania kryją sie nieuchronnie pod zagadnieniem „odbieranie zagrabionego”.

[17] – O ile oczywiście to, jaka jest proporcja płatników popierających dana organizację do osób jej nie popierających ma jakiekolwiek znaczenie w przypadku, gdy opłata na jej rzecz (tutaj: podatek) jest przecież przymusowa, a więc z góry niemoralna.

[18] – Oczywiście kryje sie tutaj niejawne założenie, że obóz koncentracyjny w pewnym momencie zaprzestanie swojej zbrodniczej działalności, zanim wykona całkowicie swój eksterminacyjny plan. Tylko w takim wypadku bowiem zmniejszone o 3% tempo eksterminacji więźniów może doprowadzić do ocalenia jakichkolwiek więźniów. Gdyby obóz funkcjonował nieprzerwanie aż do wypełnienia planu, jedyne, co udałoby sie osiągnąć sabotażyście, to przedłużenie życia niektórych więźniów – co oczywiście niektórzy mogliby także uznać za jakiegoś rodzaju sukces, podobnie jak mogliby uznać za sukces opóźnienie w czasie wprowadzenia nowej, ograniczającej wolność obywateli, ustawy.

[19] – Tak, jak nie pomogły Walterowi Schellenbergowi podejmowane pod koniec wojny próby rokowań z aliantami podczas których starał sie „kupić” sobie łagodne traktowanie przez zwycięzców pośrednicząc w ocaleniu pewnej części więźniów nazistowskich obozów we współpracy ze szwedzkim Czerwonym Krzyżem reprezentowanym przez hrabiego Folke Bernadotte.

[20] – Który w audycji Thomasa Woodsa (dostępnej pod adresem: http://tomwoods.com/podcast/ep-458-may-a-libertarian-take-money-from-the-state/) poświęconej problemowi brania przez libertarian pieniędzy od państwa stwierdza, że jest to jak najbardziej „koszerne” w świetle libertariańskiej idei i traktuje taki akt jako „odbieranie państwu tego co ukradło społeczeństwu”. Pozostaje mi sie tutaj z nim nie zgodzić, podobnie jak z Rothbardem, gdyż sprawiedliwość wymaga, aby zrabowane mienie wróciło do jego pierwotnego właściciela, a nie do dowolnej osoby, która odbierze je pierwotnemu rabusiowi (państwu). Zatem „obrabowanie rabusia” nie zaspokaja legalnego roszczenia ze strony ofiary pierwotnego rabunku i nie wynagradza pierwotnej ofierze poniesionych szkód, tym samym nie może być traktowane jako sprawiedliwość. Konsekwencjalistyczny libertarianin mógłby tutaj dodać, że drenowanie budżetu państwa przez chcącego tak „osłabić” rabusia libertarian jedynie spowoduje, że państwo to ponownie sięgnie głębiej do kieszeni podatników – a więc libertarianin przyczyni sie do zwiększania rabunku, a tym samym niesprawiedliwości.

[21] – Więcej na ten temat w artykule Jacka Sierpińskiego na jego blogu: http://sierp.libertarianizm.pl/?p=1339

[22] – Warto dodać tutaj, że każdy człowiek może zostać skorumpowany przez luksus i władzę, jaką zapewnia udział w rządzeniu i dotyczy to także akceptujących metody polityczne libertarian. Doprowadzając do umieszczenia „swoich” ludzi w strukturach państwowej machiny rządzenia ryzykujemy że utracimy ich dla sprawy wolności i staną sie oni naszymi przeciwnikami skuszeni dobrobytem i lekkim życiem na koszt podatnika, jakie oferuje kariera polityczna.

[23] – Stanowczo sprzeciwiam się tutaj hasłu podnoszonym często przez niektórych wolnościowców, zwłaszcza tych wychowanych przez Janusza Korwin-Mikke, mówiącym, że „nie ma wolności dla wrogów wolności”.

[24] – Oczywiście autor zdaje sobie sprawę z faktu, że i od tej reguły powszechności i inkluzywności prawa w demokracji istnieją wyjątki, takie, jak choćby przywileje zawodowe, immunitet i przywileje poselskie etc. Praktyczna różnica między tymi przywilejami a koncepcją oddzielnego prawa dla różnych grup społecznych, jaka byłaby zgodna z ideą libertariańską polega na tym, że obecne przywileje są oparte na zjawisku „gapowicza” – nielicznym ich beneficjentom finansują je wszyscy obywatele. Tymczasem w libertariańskim rozwiązaniu każdy obywatel finansuje tylko ten porządek prawny, w którym chce żyć i nikt nie zostaje obciążony fiskalnie kosztami cudzego sposobu organizacji życia – jest to ekskluzywny porządek społeczny.

[25] – Należy tu dodatkowo zaznaczyć, że między takimi wspólnotami istniałyby drastyczne, być może niemożliwe do „przeskoczenia” różnice w sposobie życia i filozofii prawa, które rodziłyby niemożliwe być może do pokojowego rozwiązania konflikty. Wynika to z faktu, że – przynajmniej początkowo – członkowie tych odrębnych systemów prawno-gospodarczych żyliby wspólnie w tej samej przestrzeni, a nawet na tych samych posesjach i w tych samych budynkach. Terytorialność niektórych kwestii społecznych i gospodarczych byłaby bardzo trudna, a może niemożliwa do pominięcia przy szukaniu ich rozwiązania, a zatem różne grupy chciałyby na tym samym terenie zastosować odmienne rozwiązania. Jest możliwe zatem, że system policentryczny jest wykonalny w praktyce tylko i wyłącznie po migracji członków różnych wspólnot do osobnych terytoriów (gmin? hrabstw? Stanów?), co pozwoli dopiero wykluczyć konflikty o zarządzanie kwestiami o terytorialnym charakterze (np. utrzymanie dróg).

[26] – Ktoś mógłby tutaj próbować sugerować, że na poziomie lokalnym, bądź na poziomie tych „odrębnych porządków prawnych”, mieszkańcy lokalnych społeczności lub członkowie odrębnych porządków prawnych mogliby stosować demokrację, zwłaszcza demokrację bezpośrednią, z racji niewielkiej liczby głosujących. Tym samym twierdziłby, że demokracja jest kompatybilna z libertarianizmem, tyle, że na poziomie lokalnym. Niestety nie jest to prawdą, gdyż w każdej wspólnocie, nieważne, jak niewielkiej, w przypadku braku jednomyślności jej członków, wybór demokratycznego sposobu podejmowania decyzji oznacza przymus podporządkowania się mniejszości przegrywającej głosowanie wobec woli większości wygrywającej, oraz konieczność poniesienia wszystkich konsekwencji ewentualnego dalszego oporu wobec tak podjętej decyzji – ze śmiercią włącznie, jak już wykazałem wcześniej. Zatem demokracja na poziomie lokalnym także narusza zasadę nieagresji. Tutaj wydaje się, że jedynym rozwiązaniem tego problemu jest prawo do nieograniczonej secesji, zgodnie z którym osoba odrzucająca decyzję wspólnoty dokonuje secesji jednostkowej i opuszcza dana jednostkę administracyjną/przestaje być członkiem danego systemu prawnego. Oznacza to nic innego, jak anarchię doprowadzona do jej czystej postaci – prawa indywidualnego samostanowienia każdej jednostki, czyli zaprzeczenie tego, czym jest demokracja. Warto tutaj nadmienić, że na poziomie teoretycznym, zwolennikiem takiego nieograniczonego prawa do secesji aż do poziomu jednostki, był nawet sam Ludwig von Mises. Jedynym powodem, dla którego odrzucał postulat realizacji tej koncepcji w praktyce, były problemy techniczne z wprowadzeniem jej w życie. Możliwe, że wraz z rozwojem zdecentralizowanych technologii, jak choćby protokołu Bitcoin, problemy te z czasem uda sie przezwyciężyć.

[27] – Właściwie to w każdym systemie politycznym, w którym „działanie polityczne” wyczerpuje definicję środków politycznych sformułowaną przez Franza Oppenheimera.

[28] – Mimo, że maksyma mówiąca, że „najlepszą obrona jest atak” znajduje często potwierdzenie w praktyce, to z punktu widzenia oceny moralnej, efektywność danej metody obrony nie decyduje o jej dopuszczalności, tak więc choć atak prewencyjny wydaje się często najprostszym i najbezpieczniejszym sposobem udaremnienia przyszłego ataku na nas, stojąc na stanowisku libertarian stosujących w życiu zasadę nieagresji, zmuszeni jesteśmy zrezygnować z prewencyjnego ataku jako narzędzia samoobrony.

[29] – W praktyce pomijając nawet sytuacje kompletnego zaskoczenia, rzadko kiedy ofierze udaje się oczywiście odpowiedzieć własnym atakiem na tyle szybko, aby wyprzedzić już rozpoczęty atak napastnika. Jest to ryzyko związane z powstrzymaniem się od bycia agresorem i zasadniczy koszt, jaki ponoszą osoby pokojowe i unikające walki aż do chwili, gdy jej dalsze unikanie przestaje być fizycznie możliwe. Z drugiej strony wybór pokojowego stylu życia i powstrzymania sie od inicjowania agresji pozwala uniknąć kosztów pomyłkowych, nieusprawiedliwionych ataków na osoby, które nie zamierzały nas zaatakować i tym samym, w normalnej sytuacji (gdy panuje powszechny pokój) wiąże się prawie zawsze z zyskiem netto, nie wspominając o wyższości moralnej takiego pokojowego zachowania.

[30] – Libertarianie mogliby nawet celowo zarejestrować swój komitet wyborczy w ostatniej chwili po tym, gdy wszystkie pozostałe komitety wyborcze zostały już zarejestrowane, a nawet oddać swoje głosy w lokalach wyborczych tuż przed zakończeniem głosowania – gdy już wszyscy, lub większość innych głosujących, zdążyli oddać swoje głosy i w ten sposób twierdzić, że ich aktywność polityczna była „odpowiedzią” na działanie (atak) ze strony nie-libertarian.

[31] – Lysander Spooner, No Treason No. VI, The Constitution of no Authority, nakładem własnym, Boston 1870; reprint: Libertarian Publishers, 1035 – 6th Street, #4, Novato, CA 94947, USA; rozdz. I-III; tłum. J. Sierpiński, tekst dostępny pod adresem: http://www.kulturaihistoria.umcs.lublin.pl/archives/960#*

[32] – To, co z kolei ludzie uczynią z tą, wywalczoną dla nich wolnością – czy postanowią się nią cieszyć, czy też dobrowolnie się jej zrzekną na czyjąś rzecz (na przykład udając sie pod opiekę jakiejś organizacji [dobrowolny socjalizm] lub możnej osoby w zamian za zgodę na jej warunki [dobrowolna relacja pseudo-feudalna]) to już jest odrębna kwestia, której niniejszy artykuł nie rozważa, ani którą libertarianie nie muszą sie interesować walcząc o samą wolność w pierwszej kolejności.

[33] – S.E.Konkin III, New Libertarian Manifesto, [b.m.], 1983, s. 33.

[34] – Tamże, str. 7.

[35] – Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że istnieją

[36] – Za bezpośrednią pracę na rzecz państwa uważam tutaj pracę w budżetówce, oraz przyjmowanie wszelkiej maści dotacji, subwencji i zasiłków od instytucji państwowych (choć nie jest to praca, jednak otrzymane tak środki finansowe pochodzą z państwowej grabieży). W poczet pośredniej pracy na rzecz państwa można zaś zaliczyć wszelką działalność produkcyjną czy usługową której celem jest realizowanie zamówień publicznych także finansowanych z podatków. Można sie spierać, czy wystarczy, aby 5% przychodów przedsiębiorstwa pochodziło z zamówień publicznych, czy powinno to być 50% a może więcej, aby uznać taki podmiot za „pracujący pośrednio dla państwa”, jednak nie jest to najistotniejsze dla tego artykułu.

[37] – S.E.Konkin III wyróżniał cztery rodzaje rynku, w zależności od tego, jak spełniały dwa kryteria: moralną dopuszczalność prowadzonej na nich działalności, oraz ich legalność w świetle prawa państwowego. Rynek „biały” to rynek kontrolowany i regulowany przez państwo i przez nie opodatkowany. Więcej w: Marcin Chmielowski, Agoryzm, teoria i praktyka, Fundacja WOlności i Przedsiębiorczości, Katowice 2015, str. 64.

[38] – Oczywiście część produktów żywnościowych można w sezonie nabyć na przeróżnych „ryneczkach”, na których większość straganów operuje bez kasy fiskalnej, więc nawet „mieszczuch” może przynajmniej częściowo zastąpić niektóre wysoce opodatkowane produkty żywnościowe z marketów i dyskontów nieopodatkowanymi. Nadal jest to jednak zwykle tylko pewien wąski zakres produktów żywnościowych (głównie warzywa i owoce) a stoiska takie funkcjonują głównie w sezonie letnim. Nie rozwiązuje to więc problemu stałego zaopatrywania się większości z nas w żywność niezbędna do przeżycia.

[39] – Lub przynajmniej większości nas, tym, którzy nie znaleźliby sie w państwowym aparacie terroru jako oprawcy.

[40] – Doskonale ilustruje to przykład tegorocznych wyborów prezydenckich w USA, gdy na obecnym etapie szanse na zwycięstwo ma Hillary Clinton z Partii Demokratycznej i Donald Trump z Partii Republikańskiej. Oboje kandydaci przedstawiają sobą tyle samo wad i niemal żadnych zalet z perspektywy libertariańskiej, mimo, że dla ich nie-libertariańskich zwolenników, kandydat przeciwników jawi się jako „zło absolutne”. Racjonalni libertarianie zdają sobie sprawę, że to, czy wygra Trump czy Clinton nie ma tak wielkiego znaczenia, gdyż w obu przypadkach oznacza to dalszy wzrost Rządu Federalnego, wydatków budżetowych, nasilenie agresywnej polityki zagranicznej (oboje kandydatów to „warmongerzy”) i dalsze ograniczanie swobód obywatelskich.

[41] – Mowa tu oczywiście o minarchizmie i anarchokapitalizmie, oraz ich pochodnych, jak agoryzm i wszelkich, wyobrażalnych ich kombinacjach i formach pośrednich. Co interesujące, zwłaszcza z perspektywy lewicowych anarchistów, w anarchokapitalizmie i agoryzmie jest też miejsce na funkcjonowanie społeczności i enklaw anarcho-komunistycznych, pod warunkiem, że powstrzymają się od inicjowania agresji przeciwko swoim kapitalistycznym sąsiadom.

[42] – Rewolucja taka napotkałaby niemożliwe do przezwyciężenia na dzień dzisiejszy problemy, wśród których warto wymienić takie jak:

  1. Zbyt mała liczba libertarian w społeczeństwie, która nie pozwala na przejęcie władzy w pierwszej kolejności, a następnie na jej utrzymanie w obliczu spodziewanego naporu państwowców i możliwych interwencji zbrojnych z zewnątrz.
  2. Niektórzy libertarianie odrzucają rewolucję jako narzędzie zmian uznając, że o wiele bardziej moralny i powodujący mniej niekorzystnych konsekwencji, strat w ludziach i ofiar wśród niewinnych, jest gradualizm i reformizm.
  3. Przeprowadzenie nawet początkowo udanej rewolucji w kraju w którym libertarianie stanowią marginalny odsetek społeczeństwa, nawet, jeżeli jest wykonalne (pamiętajmy, że Bolszewicy stanowili w Rosji również znikomą maleńka grupkę nawet wśród ogółu socjalistów) nie doprowadzi do nastania trwałego ładu anarchokapitalistycznego z wielu powodów.
  4. a) pierwszym jest brak mentalności wolnościowej wśród większości społeczeństwa, ludzie niewychowani do wolności i poszanowania praw własności nie zbudowaliby po takiej rewolucji stabilnego ładu pokojowej anarchii tylko niestabilny chaos grabieży, prób przywrócenia państwa, lub stworzenia nowego. W najlepszym razie państwo rozpadłoby sie na kilka osobnych organizmów politycznych – być może niektóre byłyby mniej zamordystyczne niż dzisiejsza Polska, a inne bardziej, nie wiadomo. Tak czy inaczej, aby rewolucja doprowadziła do powstania ładu anarchokapitalistycznego, konieczne jest, aby wolnościowa moralność była dominująca w społeczeństwie, aby ludzie z powrotem nie chcieli powrotu do ładu państwowego lub quasi-państwowego.
  5. b) rewolucja w obecnej sytuacji geopolitycznej groziłaby prawie pewną interwencją zbrojną państw ościennych chcących przywrócić „ład i porządek” oraz „demokrację” na takim rewolucyjnym terytorium. W istocie interwencje te miałyby na celu albo objęcie własną kontrolą (rząd marionetkowy, nadzór wojskowo-policyjny etc.) terytorium rewolucyjnego, albo też przywrócenie starych elit sprzed rewolucji, bo z nimi rządy państw ościennych miały układy polityczne i gwarantowały one im realizacje ich interesów na objętym rewolucją terenie.
  6. Rewolucja w społeczeństwie o mentalności nie-wolnościowej, byłaby krwawa, brutalna i rabunkowa, przypominałaby wojnę domową i chaos, a nie sprawną i szybką likwidacje instytucji państwowych. Powtórzylibyśmy zbrodniczy przebieg rewolucji bolszewickiej, co jest niedopuszczalne z przyczyn moralnych i niepożądane tez przez tych libertarian, którzy popierają libertarianizm z uwagi na spodziewaną efektywność wolnego rynku.

[43] – Lista istniejących kiedykolwiek mikronacji jest dostępna na Wikipedii pod adresem:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Lista_mikronacji i wskazuje na wcale niemałą popularność tej koncepcji, przy czym należy zastrzec, że tylko niektóre z nich były oparte na libertariańskich zasadach.

[44] – Zainteresowani koncepcją seasteadingu powinni odwiedzić stronę internetową Seasteading Institute: http://www.seasteading.org/

[45] – Choć zaistnienia tam libertariańskiego ładu nie jest warunkiem niezbędnym, wielu wystarczy, aby nowopowstały ład był po prostu bardziej liberalny gospodarczo i obyczajowo, od dotychczasowego ładu w państwie od którego dane terytorium się oderwało. Wskazuje się tutaj też na korzyści z istnienia większej liczby bardziej rozmaitych porządków prawno-gospodarczych, co ułątwia migracje (głosowanie nogami) i sprzyja rozwojowi wolnego handlu, gdyż mniejsze organizmy mają więcej problemów w utrzymaniu autarkii i muszą bardziej polegać na handlu, aby zaspokoić potrzeby mieszkańców. Więcej o argumentach za secesją i tworzeniem większej liczby państw znajdziecie w artykule opublikowanym przez Mises Institute pod adresem: https://mises.org/blog/we-need-more-borders-and-more-states

[46] – Możemy sobie wyobrazić teoretyczną secesję na tyle niewielkich obszarów, że uprzednio zdominowaliby je libertarianie, lub nawet całkowicie wyparli miejscową ludność nie-libertariańską poprzez odkupienie od niej wszystkich nieruchomości. Innym rozwiązaniem jest zaproponowanie wszystkim nie-libertarianom przed plebiscytem o secesję dokonania wymiany ich nieruchomości na nieruchomości libertarian z innych części kraju o równej wartości lub za wyrównaniem różnicy. Warto nadmienić, że coś zbliżonego ma miejsce obecnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie amerykańscy libertarianie migrują do maleńkiego stanu New Hampshire, gdzie osiedlają się. Trzeba tutaj jednak dodać, że intencją libertarian skupionych w ramach Free State Project nie jest dokonanie secesji, lecz uczynienie z New Hampshire najbardziej wolnościowego stanu w kraju poprzez wpływ libertarian na lokalne prawo.

[47] – Jeżeli kogoś interesuje szczególnie temat dążeń niepodległościowych Katalończyków, warto śledzić profil facebookowy Przemysława Hankusa (https://www.facebook.com/mr.hanki?fref=ts), prezesa polskiego Stowarzyszenia Libertariańskiego, który śledzi rozwój wydarzeń w Hiszpanii i często publikuje poświęcone tej sprawie posty. Znajomość języka hiszpańskiego wskazana!

[48] – Którego artykuł poświęcony specjalnym strefom znaleźć można pod adresem: http://www.fijor.com/blog/2013/12/16/polacy-zasluguja-na-wiecej-czyli-trzecia-opcja/

[49] – Założyciele Liberstad zakupili starą farmę o powierzchni 50 hektarów w szwedzkiej gminie Marnardal i gromadzą fundusze na realizację swojej koncepcji poprzez sprzedaż parcel na jej terenie. Jak twierdzą, projekt ma na celu stworzenie wolnościowej enklawy opartej o libertariańskie zasady nieagresji i poszanowania własności prywatnej. Budzi wątpliwość to, czy zdołają uchronić nabywców rozparcelowanych działek chcących wziąć udział w tym eksperymencie przed agresją podatkową i regulacjami prawnymi państwa szwedzkiego i władz lokalnych, choć, jak twierdzą sami założyciele, te ostatnie są przychylnie nastawione i współpracują z nimi. Więcej o Liberstad znajdziesz na stronie internetowej projektu: http://www.liberstad.com/

[50] – Z którego tekstem na ten temat zachęcam do zapoznania się; dostępny jest pod adresem: http://www.obiektywizm.pl/czy-jezyk-jest-wazny/

[51] – Ten argument oczywiście zainteresuje tylko konsekwencjalistycznych libertarian, podczas gdy deontologiczni go odrzucą.

[52] – Jest to jeden z powodów, dla których libertarianie są często podzieleni wewnętrznie i kłócą sie ze sobą. Nie uważam jednak tej akurat przyczyny sporów za problemu, gdyż jest w najwyższej mierze cnotliwe atakowanie innych, rzekomych obrońców wolności, gdy tak naprawdę zamiast ja bronić, to wolność atakują. Jest to zupełnie inny problem, niż słynne „dzielenie włosa na czworo”, jakim jest choćby dzielący libertarian spór o aborcję, który, co warto zauważyć, dzieli całe społeczeństwo, a nie tylko libertarian.

comments powered by Disqus

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress