Hankus: WGF 2015, czyli libertarianin w jaskini lwa
Autor: Przemysław Hankus
Korekta: Agnieszka Płonka
Źródło grafiki: wroclaw.pl
Wrocław Global Forum to coroczne, odbywające się od kilku lat w formie trzydniowej konferencji dyskusje na strategiczne tematy dotyczące bezpośrednio współpracy transatlantyckiej i kluczowych wyzwań tzw. Zachodniego Świata. Udział w debatach i wystąpieniach biorą najczęściej wysokiej rangi decydenci, politycy i przewodniczący czołowych think tanków zarówno ze Stanów Zjednoczonych, jak i z Europy. Wśród tegorocznych gości Forum znaleźli się m.in. Bronisław Komorowski, Radosław Sikorski, Danuta Hübner, Michał Boni, Jacek Rostowski, Tomasz Siemoniak, Włodzimierz Cimoszewicz czy Garry Kasparov. W tym iście etatystycznym gronie znalazł się, kolejny już raz zresztą, przedstawiciel zupełnie odmiennego postrzegania świata i myślenia o polityce i ekonomii, w związku z czym niniejszy wpis będzie miał charakter krótkiego sprawozdania z tegorocznej edycji, a w zasadzie z sobotnich obrad, którym przysłuchiwałem się osobiście.
Tematami, które poruszano podczas tegorocznego Forum były chociażby: kwestia przystąpienia krajów Europy Wschodniej do Unii Europejskiej i związany z tym program Partnerstwa Wschodniego, geopolityka, polityka dot. energetyki, walka z autorytaryzmem, wojna hybrydowa, bezpieczeństwo transatlantyckie w kontekście NATO, walka na froncie idei i ideologii, rynek cyfrowy, handel międzynarodowy oraz przyszłość Ukrainy. Jak wspomniałem, z uwagą przysłuchiwałem się tylko niektórym z paneli, zatem przejdźmy do ciekawszych fragmentów, które udało mi się odnotować.
Niemal na samym początku sobotnich obrad, bodajże z ust Timothy’ego Gartona Asha, profesora Uniwersytetu w Oksfordzie, można było usłyszeć spiżową sentencję, jakoby to model „liberalnej demokracji triumfował w Europie”. Być może w rzeczywistości tak jest, jakkolwiek nie należy zapominać o tym, że sam fakt, iż jakiś model dominuje i jest powszechnie stosowany i akceptowany, nie znaczy ipso facto, że ów model jest pożądany, etyczny czy uzasadniony. Można bowiem wytoczyć naprawdę ciężkie działa przeciwko liberalnej demokracji, która nie jest niczym innym, jak kolejną, bardziej zawoalowaną formą rządów autorytarnych, z tym że dającą pewną ułudę sprawowania rządów „bezpośrednio” przez suwerena, jakim jest „naród” czy „obywatele”. Niemniej jest to kolejny sposób panowania i dominacji jednej grupy nad inną grupą, tyle że w ładniejszym opakowaniu, mający – jakby to dziś powiedziano – lepszy PR.
- Rostowski z kolei, zastanawiając się nad tematem światowej „wojny idei”, po pierwsze zaczął od dość osobliwej predylekcji do powoływania się na „wielkiego myśliciela”, tj. Karola Marksa, co już samo w sobie jest co najmniej zastanawiające, albowiem ukazuje pewne ideowe inspiracje, do których ten, wydawać by się mogło, liberalnie nastawiony „intelektualista” czuje się w jakiś sposób przywiązany. Po drugie, częstokroć z ust Rostowskiego padało sformułowanie liberal markets, będące cokolwiek problematycznym. Czy należy bowiem rozumieć przez to free markets, czyli wolne rynki, nieregulowane przez państwo, funkcjonujące w oparciu o prawidła ekonomii, czy też może owe liberal markets to kolejny eufemizm na regulowane przez państwo, etatystycznie zorientowane „rynki”, bardziej przypominające crony capitalism, czyli tzw. kapitalizm kompradorski, kapitalizm kolesiów, czy po prostu kronizm? Tego możemy się jedynie domyślać. Po trzecie, zdaniem Rostowskiego Rosja należy do (niemal) tego samego europejskiego kręgu kulturowo-cywilizacyjnego (tj. europejski krąg kulturowy zawiera w sobie kulturę i cywilizacyjne dokonania Rosji), a wszystko to w kontekście porównania z Chinami, które znajdują się na przeciwległym biegunie, które w żaden sposób z europejską kulturą i cywilizacją kompatybilne zdaniem byłego ministra finansów nie są. Temat wysoce dyskusyjny i polemiczny, jako że – powołując się chociażby na ustalenia Feliksa Konecznego – można mieć poważne wątpliwości co do tego, czy Rosja to rzeczywiście ten sam krąg kulturowo-cywilizacyjny, co (szeroko rozumiana) Europa. Co więcej, Rostowski, deprecjonując rolę i wpływ Chin i kultury chińskiej na Europę, jakby zupełnie pomijał dorobek Sun-tzu czy Laozi, koncentrując się jedynie na Konfucjuszu, który dla niego stanowi jedyny wyznacznik chińskiej myśli i tradycji intelektualnej i jako taki, jego zdaniem, nie jest atrakcyjny dla Europejczyków – w związku z czym „Chiny nie mają tu niczego do zaoferowania”. Na ironię zakrawa fakt, że w USA, o czym wielokrotnie w swoich felietonach w „Najwyższym Czasie!” wspomina prof. Marek Jan Chodakiewicz, adepci akademii oficerskich przygotowujący się do służby wojskowej bardzo szczegółowo omawiają i przyswajają sobie nauki… Sun-tzu!
Znamiennym jest, że w kontekście debaty o ideach czy ideologii już w samym tytule panelu pojawia się słowo „wojna”, które następnie przewija się notorycznie w dyskusji. Jest to niestety efekt etatystycznego postrzegania świata jako areny walki, w której ktoś musi przegrać, a ktoś inny musi wygrać, musi nad nim zatriumfować. Manichejskie postrzeganie świata jako permanentnej walki, gdzie homo homini lupus est to spuścizna, jaką pozostawił po sobie Tomasz Hobbes, implicite przywoływany w debacie. Co równie interesujące i warte odnotowania: związani z „Zachodem” „intelektualiści” utyskują na Rosję i stosowaną przez nią propagandę czy też „wojnę propagandową”, plują żółcią na Władimira Putina i stosowane przez niego środki manipulowania sercami i umysłami ludzi (vide kanał telewizyjny Russia Today), podczas gdy… sami zastanawiają się nad tym, jak uczynić „model zachodniej cywilizacji” atrakcyjnym, jak sprawić, by to „Zachód” zwyciężał w „wojnach propagandowych”, by przyciągać innych na „naszą” stronę. Jeśli to nie jest hipokryzja, to jak można to określić?
Przejdźmy do dyskusji o Jednolitym Cyfrowym Rynku (Digital Single Market, DSM) i koncepcji szerszej, transatlantyckiej cyfrowej przestrzeni handlowej. Już na samym początku została ona ustawiona przez moderującego, Wawrzyńca Smoczyńskiego z „Polityka Insight”, w świetle logicznego błędu post hoc ergo propter hoc. Wszyscy z panelistów, w tym wspomniany moderator, bezwiednie przyjęli bowiem, że niemożność dokonywania zakupów i transakcji przez Internet między różnymi firmami z różnych krajów, różnice w opłatach za przesyłkę, niedostępność pewnych produktów na danych rynkach itd. to wina firm i podmiotów, które na tym rynku funkcjonują i nie są w stanie się dogadać, zunifikować procedur, stawek, powodując problemy dla konsumentów itp. W związku z czym, co zaskakujące, musi wkroczyć państwo i temu zaradzić! Problem, którego zarówno uczestnicy WGF, jak spora ilość obserwatorów i komentatorów nie dostrzega, polega jednak na tym, że opisana sytuacja wynika z uprzednich regulacji i przeszkód dla przedsiębiorców, ustanowionych przez państwa i rządy właśnie (zarówno w USA, jak i w Europie), zatem wina za ten niesatysfakcjonujący stan rzeczy nie leży po stronie obwinianych, a po stronie obwiniających.
Jako że jednym z dyskutantów był Michał Boni, nietrudno się domyślić, iż optował on za „większą ilością regulacji”. Pojawiały się również głosy za „wspieraniem i nagradzaniem” konsumentów, a w zasadzie pewnych ich zachowań przez instytucje publiczne. Ponownie – nie tędy droga. Wbrew twierdzeniom, jakoby to zwykły śmiertelnik nie znał się na handlu, w związku z czym potrzebuje on starszych i mądrzejszych, którzy posiedli tajemną wiedzę i dzięki jej wykorzystaniu już nikt z maluczkich nie zrobi sobie krzywdy i będzie mógł handlować, każdy z nas jest znakomitym ekspertem w tej materii. Tanio kupić, drogo sprzedać. Czy do tego potrzebni nam są politycy i decydenci? Krokodyle łzy wylewano nad brakiem zaufania większości ludzi do podmiotów, które gromadzą i przechowują prywatne dane w cyfrowym świecie. Z pewnością jest to fakt i powód do zachowania „rewolucyjnej czujności”, niemniej jednak śmiem twierdzić, że znacznie więcej osób obawia się o swoje dane i o swoją prywatność, gdy tej ma strzec nie prywatna firma X czy Y, a rząd lub jakaś jego agencja.
Wiele interesujących, niekiedy zabawnych bądź szokujących kancerogennych wypowiedzi padło podczas tych kilku godzin sobotnich debat – niemniej, to make long story short, na koniec cymes i wisienka na torcie. Otóż w dyskusji na temat przyszłości Ukrainy padło następujące stwierdzenie: „Ukraińcy jako pierwsi na świecie będą ginęli i umierali za flagę UE”. Do tej pory wydawało się, że ludzie walczą i giną za ideały, za swój kraj, a niekiedy i w obronie swojego państwa. By ginąć za organizację międzynarodową, to doprawdy frapujący przypadek kliniczny. Wypadałoby w tym miejscu postawić samonarzucające się pytanie: czy UE jest dalej organizacją międzyrządową, czy może już quasi-państwem, skoro można maszerować w mundurze z jej flagą i za nią ginąć?
Starając się krótko podsumować tegoroczne obrady, chociaż opinia ta jednakowo pasuje do poprzednich edycji WGF, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to kolejne z serii spotkań przypominających zebranie złodziei, włamywaczy i paserów, którzy wspólnie debatują nad sposobami wdrożenia nowych systemów alarmowych i bezpieczeństwa, nad nowymi rozwiązaniami antywłamaniowymi, słowem, nad nowymi środkami przeciwdziałania kradzieży. Innymi słowy, jest to klasyczny przykład dyskusji w gronie podpalaczy na temat tego, jak ugasić wywołany przez nich pożar. O tym, że jest to co najmniej wątpliwe moralnie, jak również rodzi poważne zastrzeżenia odnośnie efektywności takowych rozmów, nie trzeba chyba specjalnie nikogo przekonywać.
Jednym z postulatów, które pojawiły się podczas Wrocław Global Forum, była konieczność uświadamiania przez politycznych liderów obywateli ich państw o podstawowych zagrożeniach dla ich bezpieczeństwa (w wymiarze jednostkowym i grupowym, tudzież „społecznym”). Może zatem warto zacząć poważną dyskusję od podstaw i porozmawiać o największym z tych zagrożeń, mianowicie o państwie?