Hankus: Słowa mają znaczenie
Autor: Przemysław Hankus
Korekta: Agnieszka Płonka
Źródło grafiki: thinkstock
„Kiedy obywatel odmawia posłuszeństwa, a urzędnik rezygnuje z posady, wówczas dokonuje się rewolucja”. – Henry David Thoreau
Każdy wyraz, każde słowo, każde sformułowanie, którymi dziś się posługujemy, nie powstało w próżni, a wytworzyło i uformowało się na przestrzeni lat w procesie spontanicznych, samoregulujących się, oddolnych interakcji międzyludzkich. Podobnie jak inne instytucje społeczne, w tym prawo czy pieniądz, również język i wyrazy służące ogólnemu dobru oraz posiadające niebywałe znaczenie dla ogółu powstały bez czyjegokolwiek celowego zamysłu, na zasadzie zdecentralizowanego procesu prób i błędów. W wyniku wspomnianych działań nastąpiło stałe poprawianie, doskonalenie m.in. języka w wyniku selektywnego ewolucyjnego procesu[1]. Nauką zajmującą się badaniem pochodzenia poszczególnych wyrazów czy późniejszymi zmianami ich znaczenia jest etymologia, której to chciałbym poświęcić nieco więcej miejsca, skupiając się na historii jednego wyrazu, który, jak postaram się wykazać, w sposób brzemienny w skutki zaważył na naszym życiu.
Przyglądając się każdemu wyrazowi z osobna, z mniejszymi lub większymi problemami odnajdujemy jego źródłosłów, pochodzenie, trzon, które wskazują nam, kiedy i gdzie, w jakich okolicznościach oraz w jakim celu dane wyrażenie powstało, co za jego pomocą chciano czy też starano się wyrazić i przekazać. Częstokroć odwołanie do etymologii można napotkać w pracach Jesusa Huerty de Soto – wprost lubującego się w przywoływaniu łacińskich korzeni wyrazów i słów, którymi dzisiaj, najczęściej bezwiednie i bezrefleksyjnie, się posługujemy, jak: przedsiębiorczość (łac. prehendo, czyli odkrywać, widzieć, zdawać sobie z czegoś sprawę), spekulować (łac. specula, czyli wieża, z której obserwatorzy mogli wyglądać w dal i wykrywać wszystko, co nadchodziło) oraz konkurencja (łac. cum petitio, czyli wystąpienie w tym samym czasie wielu próśb o tę samą rzecz, która musi być przyznana właścicielowi)[2]. Niemniej jednak istnieje jeden wyraz, jedno słowo, które moim zdaniem dobitnie ukazuje, jak bardzo można się czasem pomylić (chociaż czy można dopuszczać w tej kwestii możliwość pomyłki?) i jak wiele zła może wyrządzić błędna konstrukcja jednego, prima facie wydawać by się mogło, niewinnego wyrazu. Jest nim mianowicie rzeczownik urzędnik.
Urzędnik, czyli osoba pracująca w jakimś urzędzie lub też osoba sprawująca jakiś urząd[3], to słowo, które tak głęboko zakorzeniło się w naszym codziennym życiu, że w ogóle nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo jest ono mylące i jak bardzo naładowane jest etatystycznym, quasi-totalitarnym przekazem, jaki ze sobą niesie. Skąd taki wniosek? Otóż etymologicznie wyraz urzędnik jest powiązany z czasownikiem urządzać, tj. wyposażyć coś w odpowiednie sprzęty, zorganizować jakąś imprezę, jakieś przedsięwzięcie itp. lub zapewnić komuś dobre warunki materialne[4]. W związku z tym można stwierdzić bez ryzyka popełnienia błędu, że ów urzędnik jest odpowiedzialny za urządzanie innym ich życia, za zapewnianie im pewnych dóbr, ordynowanie pewnych działań itd. Innymi słowy urzędnik to osoba, której powierzono czy też która przypisała sobie kompetencje decydowania o innych, za innych czy też (najczęściej) przeciw innym. Wbrew zatem temu, co twierdzą etatyści i zwolennicy statolatrii, w etymologii słowa urzędnik nie ma nic, co świadczyłoby o jego służebnym charakterze[5]. A contrario, słowo urzędnik nacechowane jest wszystkim, tylko nie tym, czym powinno, tj. faktyczną i rzeczywistą, by nie powiedzieć, pożądaną cechą takiego „stanowiska pracy”, mianowicie służalczym i podrzędnym charakterem.
Jak słusznie swego czasu stwierdziła Ayn Rand, odnosząc się do instytucji rządu[6], co równie dobrze możemy zastosować w odniesieniu do urzędników in corpore, są oni jedynie i co najwyżej sługami, a nie władcami. Występują w roli pośrednika, pobierają opłaty za usługi, które świadczą, nie są jednak i nie mogą być dobroczyńcami rozdającymi „za darmo” na prawo i lewo. Mówiąc precyzyjnie: rząd i urzędnicy to płatni słudzy i jako tacy powinni być przedstawiani i charakteryzowani.
W związku z powyższym, podsumowując zaprezentowane ustalenia, można dojść do wniosku, że słowo urzędnik, zawierające w sobie ziarno totalitaryzmu, należy wyeliminować, przestać go używać i zaniechać posługiwania się nim, a wprowadzić do naszej mowy określenie bardziej adekwatne, akuratne, wyrażające w pełni rolę i zadania osób tak, by etymologicznie nie budziły jakichkolwiek, najmniejszych nawet wątpliwości. Ergo w miejsce urzędnika, proponuję wyraz służebnik (służebniczka), a zamiast urzędów, niech będą służędy, gdzie od progu będzie można usłyszeć, zgodnie z przekazem, zawartym w tym nowym określeniu: „Czym mogę Pani/Panu służyć”? Być może byłby to pierwszy (choćby i symboliczny) krok na drodze do odebrania władzy państwu i jego apologetom…
[1]J. Huerta de Soto, Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne, Warszawa 2009, s. 15-17; F.A. von Hayek, Nadużycie rozumu, Warszawa 2013, s. 117, 141.
[2]J. Huerta de Soto, Sprawiedliwość a efektywność, Warszawa 2010, s. 43.
[3]http://sjp.pwn.pl/szukaj/urz%C4%99dnik.html
[4]http://sjp.pwn.pl/szukaj/urz%C4%85dza%C4%87.html
[5]Zob. M. Sekuła, Uczciwość urzędnicza w służbie dobra wspólnego, http://www.annalesonline.uni.lodz.pl/archiwum/2006/2006_02_sekula_87_94.pdf, s. 89.
[6]A. Rand, Finansowanie rządu w wolnym społeczeństwie, [w:] Eadem, Cnota egoizmu, Warszawa 1989, s. 58-59.