Graffiti i reklamy, a libertarianizm i wolny rynek
Autor: Simpson
Libertarianizm jest wolnościową doktryną społeczno-polityczną opartą na własności prywatnej i założeniu, że większość (np. za pomocą aparatu państwa) nie może narzucić jednostce kolektywnych rozwiązań, które zmuszą ją do zrezygnowania ze swoich naturalnych praw i dóbr m.in. poprzez przymusowe podatki. Należy przez to rozumieć, że inicjowanie agresji albo grożenie jej zainicjowaniem (przymus) jest złe, niemoralne i niesprawiedliwe, i dlatego powinno być zakazane – wszystko inne powinno być dozwolone [1].
Czyli dopóki ktoś nie wpływa na czyjąś wolność, ma pełne prawo do nieograniczonego decydowania o swoim życiu.
Wobec tego, jak koncepcja libertarianizmu przekłada się na ocenę graffiti, street artu i reklam?
Jak wiadomo, esencją graffiti i street artu zawsze będzie wkraczanie w czyjąś własność bez pozwolenia, co już powinno stanowić odpowiedź. Wandalizm czy dewastacja to najczęściej spotykane określenia na tego typu działalność, a osoba dopuszczająca się takiej czynności zawsze liczy się z możliwymi konsekwencjami. Jednak to właśnie z libertariańskiego punktu widzenia, domagającego się decentralizacji, ocenia nie będzie taka oczywista.
Np. w obecnych warunkach dysonans pojawia się, kiedy mowa jest o graffiti wykonanym na „własności państwowej”. Ta, dla libertarian, jest czymś niepożądanym i utrzymywanym z przymusowych składek – nazwanych podatkami. Dlatego w tym kontekście pomalowanie własności państwowej, wbrew obowiązującym przepisom prawa, może spotkać się z wyrazami poparcia i zostać potraktowane jako forma sprzeciwu.
Podobne wątpliwości mogą wyniknąć w przypadku korporacji, banków czy generalnie firm, które wspierają rozbudowany system państwowego interwencjonizmu, wiedząc, że dzięki temu od rządów (korupcja, lobbying) otrzymują na rynku regulacyjną ochronę [2], udział w zamówieniach publicznych czy subsydiach i dotacjach, które pochodzą od podatników [3] [4] [5]. I na tym opierają swoją działalność i dominującą pozycję, a nie na konkurencyjności opartej na dobrowolnej wymianie rynkowej.
A jak jest w przypadku własności prywatnej w ogóle? Obecne przepisy dają możliwość wystarczająco surowego potraktowania sprawcy i zahaczają wręcz o ograniczanie wolności słowa, ponieważ kodeks karny przewiduje dodatkowe kary za samą treść napisu [6]. Żeby tego było mało, powstają projekty ustaw dążące do karania właścicieli budynków, którzy nie usuną nielegalnie powstałego graffiti „o treściach faszystowskich, antysemickich lub szpecących przestrzeń miejską”. A przecież podlega to subiektywnej ocenie każdego odbiorcy, co wyraźnie udowodniła decyzja prokuratury z Białegostoku, która swastykę na ścianie uznała za symbol szczęścia [7].
Możliwość interpretacji również dotyczy nielegalnego pomalowania budynku, co według obowiązujących przepisów samo w sobie nie musi być dewastacją, ponieważ nie zostaje uszkodzona substancja ściany [8]. Czyli samo pomalowanie elewacji, na której już znajduje się warstwa farby, nie czyni jej niezdatną do użytku. Nie zmienia to faktu, że taka działalność dalej będzie odbierana jako forma agresji.
Dodatkowo w obecnych warunkach można wręcz odnieść wrażenie, że bardziej ceniona jest tzw. własność publiczna, jako taka, niż prywatna. W tym przypadku można przypomnieć surową ocenę mediów, kiedy atakowano tęczę zrealizowaną z państwowych funduszy oraz dyskusję w tonie wyrozumiałości, kiedy w ramach walki z „kapitalizmem” oblewano farbą prywatne kamienice [9].
Dlatego w tym momencie warto postawić pytanie. Czy w libertariańskich warunkach graffiti powinno być karane „z urzędu”, czy decyzję powinno pozostawić się ocenie właściciela? Warto to wyjaśnić.
Z jednej strony dla właściciela budynku nielegalne graffiti może oznaczać koszty związane z jego usunięciem, co przywodzi na myśl metaforę wybitej szyby [10].
Jednak z drugiej strony trzeba zauważyć, że na zachodzie nielegalnie wykonane prace zaczęły być wręcz pożądane wśród prywatnych właścicieli. Ponieważ podnosi to wartość rynkową np. budynku (w polskich warunkach konteneru [11] [12]) i można na tym zarobić, w ekstremalnych przypadkach wykuwając tego rodzaju sztukę razem ze ścianą [13] [14] [15] [16] [17]. Tak wycenił to w końcu sam rynek – sztuki współczesnej.
W konsekwencji dochodzi do absurdalnych sytuacji. W ramach tych samych przepisów prawa władze na działalność pewnych artystów przymykają oko, a innych ścigają. Dlatego m.in. paryskie służby miejskie podczas czyszczenia miasta muszą brać pod uwagę listę artystów, których prac nie powinny usuwać.
Kolejnym przykładem są dzielnice i ulice w różnych miastach, które stały się atrakcjami turystycznymi. Najbardziej znane to: Whitechapel w Londynie [18], Hosier Lane w Melbourne [19] czy w końcu berliński Kreuzberg, w którym alternatywny, wypełniony graffiti i street artem klimat przyciągnął swoją popularnością uwagę deweloperów i inwestorów. Z czasem doprowadziło to do wzrostu cen i wpłynęło na warunki życia jego dotychczasowych mieszkańców. Dlatego nielegalnie powstałe murale BLU, które stały się wizytówką dzielnicy i miasta, zostały zamalowane w ramach protestu [20].
Jak widać działalność, która jeszcze kilkadziesiąt lat temu była głównie piętnowana, z czasem i w zależności od kontekstu zaczęła być postrzegana inaczej. Niewątpliwie na zachodzie przyczyniła się do tego kultura masowa, wystawy organizowane przez muzea sztuki współczesnej [21] czy rankingi typu „100 najbardziej wpływowych artystów”, wśród których można znaleźć kilkunastu związanych ze sztuką ulicy [22].
Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że taka sytuacja potwierdza analizy Austriackiej Szkoły Ekonomii o niepewności w zjawiskach gospodarczych. Tym bardziej w przypadku regulacji i jednakowych rozwiązań na skalę całego kraju.
Dlatego w tym momencie warto zaznaczyć, że o ile osoby zainteresowane tematem przestrzeni miejskiej zgadzają się co do faktu, że obecnie trawią ją liczne problemy, to różnice pojawiają się w analizie przyczyn i sposobów ich rozwiązywania.
Dla zwolenników państwa minimum dominacja koncernów i ich reklam w miastach nie jest winą „wolnego rynku”, którego nigdzie nie ma [23], a właśnie porażką scentralizowanego państwa [24] i jego regulacji, czego efektem jest m.in. wcześniej wspomniana dominująca pozycja firm gigantów.
Żeby to unaocznić: rynek mediów jest dofinansowywany i koncesjonowany przez państwo, które jednych dopuszcza do rynku oraz dotacji dla mediów, a drugich wyklucza. Decyzja zależy od aktualnie rządzącego „obozu władzy”. W takich warunkach państwo wpływa na to, co pojawia się w głównym obiegu informacji – autocenzura staje się normą. I dzieje się tak, pomimo że rozwój technologii i internetu dawno wykazał zbędność państwowej kontroli nad treściami pojawiającymi się w mediach. A tym bardziej nad przyznawaniem im częstotliwości, bo w końcu samo państwo wymusiło przejście na dający w tym przypadku nieograniczone możliwości cyfrowy odbiór telewizji.
Czy w związku z tym państwo podejmuje kroki zmierzające do wycofania się z rynku mediów? Wręcz przeciwnie, a widząc rosnący wpływ internetu tylko stara się coraz bardziej regulować go na różne sposoby [25].
Dalszym etapem utrwalania zależności na styku media – rozbudowane państwa, jest wręczanie nagród artystom i dziennikarzom przez polityków [26] oraz wspomniane finansowanie wybranych mediów prywatnych z pieniędzy podatników, co dzisiaj odbywa się na wielką skalę [27]. Dodatkowo rząd pracuje nad przymusową opłatą audiowizualną, żeby wzmocnić powyższy proceder [28].
Niestety takie podejście przekłada się na rozwiązania dotyczące przestrzeni miejskiej. Np. prezydencka ustawa o ochronie krajobrazu umożliwiła gminom wprowadzanie parapodatku od reklam znajdujących się na ich terenie [29]. Jasno pokazuje to intencje ustawodawcy, co prawdopodobnie skończy się tak, jak w przypadku fotoradarów stawianych przez zadłużone gminy [30] [31]. A jak absurdalnie może skończyć się wprowadzenie takiej opłaty dobitnie pokazuje przykład z Włoch, gdzie na podstawie podobnych przepisów opodatkowano nawet menu wystawiane przed restauracjami [32].
Dlatego nie trudno domyślić się, że następna regulacja oparta na możliwościach finansowych ponownie uderzy co najwyżej w małe i średnie przedsiębiorstwa (czyli ich klientów), a nie w największe firmy. Dla nich taka sytuacja jest tylko na rękę, bo po raz kolejny państwowa ustawa regulująca rynek przyczyni się do wzmocnienia ich pozycji.
Zdjęcie z albumu Polski Outdoor
W związku z tym można odnieść wrażenie, że korzyść z prezentowania komercyjnej propagandy jest tylko jednostronna. A jednak – jak pokazują dane z okresu 2011 – 2013r., dzięki reklamom wyremontowano 36 kamienic na co przeznaczono 64mln zł [35].
Z drugiej strony oddolne inicjatywy uporządkowania sposobu prezentacji reklam także udowadniają, że może być to korzystne dla każdej ze stron [36]. Jest tak, ponieważ na ceny nieruchomości czy powodzenie w prowadzeniu działalności gospodarczej również ma wpływ wygląd budynków i estetyka otoczenia, co wraz z rozwojem gospodarczym przedsiębiorcy prędzej czy później sami dostrzegają. Chociażby na skutek presji klientów i konkurencji.
Re:design szyldów – więcej na stronie Stowarzyszenie Twórców Grafiki Użytkowej
Łódź – Księga standardów ul. Piotrkowskiej
Są to kolejne przykłady uzmysławiające, że w konkurujących ze sobą i bezustannie zmieniających się miastach nie wszędzie sprawdzą się te same rozwiązania. Dlatego przejrzyste normy dotyczące m.in. prezentacji „wizualnego śmietnika” i graffiti powinny być ustalane i zaakceptowane z uwzględnieniem specyfiki miejsca – na poziomie lokalnych społeczności, osiedli czy dzielnic, a nie przez centralnego planistę [37] [38] [39].